Film, którego nie należy traktować poważnie. To czysta rozrywka, coś jak „Niezniszczalni”, tylko w nie tak gwiazdorskiej obsadzie.
Elitarny oddział komandosów wyrusza na misję do Boliwii, gdzie zrządzeniem losu uchodzi cało z zasadzki zastawionej przez niejakiego Maxa. Dzięki pomocy tajemniczej Aishy komandosi wracają do U.S.A., by wyrównać rachunki, oczyścić swoje imię, a przy okazji ocalić świat.
Fabuła nie jest odkrywcza. Obrazowi brakuje realizmu, bo jakim cudem po eksplozji wojskowej maszyny pełnej ludzi, na ziemi leży sam złom, bez ciał? Jest tu cała masa absurdalnych, pozbawionych logiki, czy praw fizyki scen, a mimo to bawiłam się całkiem dobrze. „Drużyna potępionych” to takie odmóżdżające kino akcji. Można wyciągnąć się na kanapie, sięgnąć po piwko i wyłączyć myślenie. Akcja jest dobrze zmontowana, muzyka ekspresyjna a dialogii zabawne. Aktorzy grali na przyzwoitym poziomie. Najlepsze sceny należą do przezabawnego Chrisa Evansa, doskonale znanego wielbicielom „Fantastycznej czwórki”, jak również wielbicielkom ekranizacji „Nianii w Nowym Jorku” (pamiętacie przystojnego Harvarda Hottiego?). Warto zwrócić uwagę na scenę, w której Evans nawiązuje do swojej roli w obrazie „Push” (zamysł scenarzystów, czy może aktor dorzucił swoje trzy grosze?). Po piętach deptał mu demoniczny Jason Patric w roli czarnej owcy, niebezpiecznego agenta Maxa. Nawet Zoe Saldana wypadła jako tako.
Nie czytałam komiksu. Nie wiem zatem, czy obraz Sylvaina White’a przypadnie do gustu jego fanom. Film zrealizowano we współpracy z twórcami serii komiksowej: Andym Diggle i Markiem Simpsonem. Istnieją więc duże szanse, że jest on dość wierny komiksowi. Jak na niskobudżetową produkcję (kosztowała jedynie 25 milionów dolarów) jest to dobrze zrealizowane kino akcji z licznymi akcentami humorystycznymi. Szczęka mi co prawda nie opadła, lecz mimo to uważam, że z braku laku, w wolnej chwili, tak dla odpoczynku można po ten film sięgnąć.