"The Hurt Locker" - We-Dwoje.pl recenzuje

Doskonałe studium traumy wojennej, świetnie sfilmowane i doskonale zagrane przez głównego bohatera. Wielki światowy sukces niskobudżetowego i ambitnego filmu. To dobre kino wojenne, ale dziewięć nominacji do Oscarów wydaje się jednak być lekką przesadą. W najważniejszych kategoriach nagród chyba nie będzie.
/ 23.02.2010 06:11
Doskonałe studium traumy wojennej, świetnie sfilmowane i doskonale zagrane przez głównego bohatera. Wielki światowy sukces niskobudżetowego i ambitnego filmu. To dobre kino wojenne, ale dziewięć nominacji do Oscarów wydaje się jednak być lekką przesadą. W najważniejszych kategoriach nagród chyba nie będzie.

Chociaż kto wie. Podczas ceremonii nagród BAFTA (brytyjskich odpowiedników Oscarów), to właśnie The Hurt Locker okazał się niekwestionowanym zwycięzcą. Nic dziwnego więc, że apetyt na nagrody rośnie. O filmie mówi się dzisiaj niemalże wyłącznie w kategorii Oscarów. Niskobudżetowy – jak na możliwości Hollywood – film dostał tyle samo nominacji co rozdmuchany wszem i wobec Avatar. To dla niego niemały sukces, przy tak małej dystrybucji, twórcy postawili przede wszystkim na reklamę zadowolonych widzów. I jak widać, bardzo im się to opłaciło.



The Hurt Locker (z szacunku do twórców pozwolę sobie pominąć polski tytuł) oparty jest na dziennikach Marka Boala, amerykańskiego dziennikarza, który w Iraku jeździł na akcje z jednostką saperów. Jednostką elitarną, wykonującą najgorszą robotę z możliwych. Piekielną robotę w piekielnych warunkach. Żołnierze rozładowują stres pozornie niestosownymi do sytuacji żartami, każdy jednak wie co im grozi. Kiedy przez głupi zbieg okoliczności ginie ich dowódca, starają się nie okazywać strachu. Jego następca zdaje się zaś nie mieć go wcale. Ignoruje wszystkie zasady współpracy ze swoimi towarzyszami, sam pakuje się w niebezpieczeństwa, niemalże prosi się o śmierć. Reszta zespołu próbuje go utemperować ale, kiedy już zasmakuje się adrenaliny, trudno już przestać.



Jeremy Renner gra bez wątpienia rolę swojego życia, to głównie dzięki niemu cały ten film jest tak bardzo wiarygodny. Swoje przysłowiowe 5 groszy dokłada też realistyczna i dopracowana scenografia. Reżyserka, Kathryn Bigelow postawiła na żywe plenery i główny plan rozstawiła w Jordanii, uzyskując, tak ważny w gatunku wojennym element realizmu. Widać, że wszystko jest doskonale dopracowane. Bigelow nie była jednak w stanie uniknąć szalenie uciążliwych dłużyzn i poczucia zmęczenia swoim filmem. Ponad dwugodzinny obraz składa się w dużej mierze z powtarzalnych i dość do siebie podobnych momentów pracy saperów, które – powtarzane po raz kolejny z rzędu – zaczynają powoli nużyć, a nawet i nudzić. Kiedy docieramy wiec do meritum całego filmu, nie jesteśmy w stanie wczuć się tak bardzo, jak można by, gdyby całość była o co najmniej 30 minut krótsza.



Znacznie bardziej bowiem niż wszystkie te sceny rozbrajania ładunków, liczy się obraz traumy żołnierza wysłanego na wojnę. Żołnierza powoli uzależniającego się od przebywania w stałym, nieustającym niebezpieczeństwie. Odliczającego dni do powrotu do domu, w gruncie rzeczy jednak nie będącego w stanie – przynajmniej mentalnie – do tego domu powrócić. Niektóre, nawet pozornie niewidoczne traumy pozostają na zawsze. Wojna zmienia człowieka nieodwracalnie – przesłanie Bigelow jest jasno i mocno powiedziane. Reżyserka pokazuje nam co sama myśli o wojnie a jej film bez wątpienia stanie się potężnym argumentem dla przeciwników wysyłania wojsk do Iraku. Zobaczymy jak poradzi sobie na najważniejszej ceremonii nagród filmowych. Jak na razie obstawiam jednak Avatara.

Fot. filmweb.pl
Marta Czabała

Redakcja poleca

REKLAMA