To 3D jest zupełnie niepotrzebne. I bez tego, to produkt marketingowo doskonały, pełen najbardziej popularnych motywów tanecznych naszych czasów. W dobie "You Can Dance" i wszystkich podobnych programów dla utalentowanych, takie filmy sprzedają się jak świeże bułeczki. Ten powinien sprzedać się jeszcze lepiej, bo jest troszkę bardziej oryginalny niż jego amerykańskie odpowiedniki. Jakkolwiek trudno w to uwierzyć.
W końcu było ich już tak wiele. Od czasu "Tańca z gwiazdami", "You Can Dance" czy też wszelakich zagranicznych show z rodzaju, "najlepszy w tańcu", takie filmy są niemalże receptą na sukces finansowy. Nie potrzebują w zasadzie scenariusza, jedynie tych, którzy zadbaliby o to, żeby film nie był za bardzo podobny do tych kilkudziesięciu innych już powstałych. Nie ma co narażać się na procesy o plagiat. Potem trzeba jedynie zadbać o wykwalifikowaną tanecznie (niekoniecznie aktorsko) ekipę i ot, pieniądze same idą do kieszeni.
Tutaj taneczną ekipę stanowią uczestnicy brytyjskiego "You Can Dance" i "Mam talent". Tą aktorską, samodzielnie chyba Charlotte Rampling. Jej bohaterka, Helena prowadzi ekskluzywną szkołę baletową, do której pewnego dnia przez przypadek zagląda Carly. Poza dostarczaniem kanapek, Carly trudni się też tańcem ulicznym, całkiem zresztą dobrze, bo za kilka tygodni ma zatańczyć w finałach Wielkiej Brytanii. Niestety, rozpada jej się ekipa, odchodzi od nich główny tancerz i chłopak Carly, Jay. Na dodatek, nie mają gdzie ćwiczyć. Helena składa Carly nietypową propozycję. W zamian za nieograniczony dostęp do zaplecza szkoły, w ostatecznym występie mają wziąć udział tancerze baletowi. Rozpoczynają się przygotowania. Trudne, bo jak tu pogodzić klasykę z nowoczesnością?
Oczywiście koniec takiego filmu jest z góry przewidywalny, środek zresztą też, co jednak nie zmienia faktu, że całość ogląda się całkiem przyjemnie. Może to wyrwanie opowieści z monopolizującej filmy o tańcu Ameryki, może fakt, że cała choreografia zrobiona jest z lekkim przymrużeniem oka? A może też to, że wszystkie te tańce to naprawdę imponujące widowisko, takie co mimowolnie przykuwa uwagę nawet tych najbardziej opornych? Ile by już tych filmów nie powstało (w przygotowaniu na pewno już są kolejne), my i tak pójdziemy do kina. Na ten też pójdziemy, niezależnie od pozytywnej recenzji jaką wydał mu Michał Piróg. Taka zachęta naszego naczelnego tańczącego celebryty jest zupełnie zbyteczna. Tak samo jak ta nieszczęsna, wciskana wszędzie technologia 3D. Ten film sprzeda się sam. Bez pomocy. I da widzom sporo przyjemności.
Fot. Filmweb