I oczywiście Hugh Granta w ramach bonusu. Cały świat kocha Hugh Granta, wiecznie młodego (już 50-letniego!) kawalera, który w każdym filmie jest równie uroczy, szarmancki i bardzo gentelmeński. I zawsze dokładnie taki sam. A my i tak go kochamy, tak samo jak i jego filmy, tak samo powtarzalne i powielone jak aktorsko i on sam. Jesteśmy tylko ludźmi. I wcale tej miłości nie zamierzamy się wstydzić.
Tym razem też nie będzie inaczej. W swoim najnowszym filmie Hugh Grant to Paul Morgan, niewierny mąż swojej żony, który po jednorazowym skoku w bok próbuje odzyskać jej względy. Meryl (Sarah Jessica Parker) nie jest w stanie wybaczyć mu zdrady i nawet liczne podarunki nie są w stanie zmiękczyć jej serca. Nawet podczas spokojnej kolacji oboje nie są w stanie dojść do porozumienia. Chwilę później, kiedy Paul idzie z Meryl po ulicy, oboje są świadkami śmierci człowieka, a morderca dobrze przygląda się ich twarzom. To zawodowiec, dlatego kiedy Meryl o mało nie ginie z jego ręki, FBI decyduje się objąć oboje programem ochrony świadków. W jednej chwili państwo Morgan zostają wyrwani z swojego ukochanego Nowego Jorku, ze swoich domów i zajęć zawodowych – tylko po to aby kilka godzin później wylądować w małym miasteczku Ray w stanie Wyoming. Tylko jak dwójka typowych mieszczuchów ma odnaleźć się w maleńkim miasteczku na wielkiej, na dodatek na wskroś republikańskiej prowincji?
Tradycyjnie już niemalże, film został mocno skrytykowany przez recenzentów i krytyków, zarzucających mu brak ambicji i polotu. Trudno czytać je bez uśmiechu. Czy po obejrzeniu kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu filmów z Hugh Grantem, od jakiegokolwiek z nich oczekujemy jeszcze filmowo-literackich ambicji? Czy po obejrzeniu Seksu w Wielkim Mieście można po kolejnym z Sarą Jessicą Parker spodziewać się czegoś innego niż tylko leciutkiej, troszkę banalnej komedii? Nie, to jedni (i nie jedyni) aktorzy całkowicie chyba już zaszufladkowani w gatunku komedii. W tym wypadku komedii lekkiej, nieskomplikowanej ale w dobrym sensie tego słowa. Marc Lawrence serwuje nam to co umie najlepiej, dosyć śmieszną (miejscami nawet bardzo) opowiastkę o dwójce zatwardziałych mieszczuchów wrzuconych do bliskiego geograficznie ale dalekiego kulturowo środowiska. Lawrence trochę się naśmiewa z tzw. małomieszczańskiej kultury, z zamiłowania do kowbojskich kapeluszy, polowań i zatykania głów swoich ofiar na ścianach w domu. Wszystko przyprawia leciutkim komentarzem politycznym. Dostaje się nawet niedoszłej pani wiceprezydent Sarze Palin.
Nie przekracza jednak granicy dobrego smaku, nie krytykuje, nawet podziwia. Rysuje małe miasteczko na Dzikim Zachodzie jako centrum dla zżytej, życzliwej społeczności, gotowej bronić swoich, pełnej jedności i przyjaźni. Ba, swoim sposobem życia, spokojem, zdolnością do kompromisu i realistycznych rozwiązań, mieszkańcy Ray niejednokrotnie przewyższają naszych głównych bohaterów, na co dzień zapatrzonych w swoje Blackberry, nie umiejących się ani na chwilę zatrzymać. Patrzy się na ten film z prawdziwą przyjemnością, nawet jeśli doskonale można przewidzieć jego – tutaj aż nadto cukierkowe zakończenie, jeśli mamy wrażenie, że wszystko już było. W gatunku lekkiej, przyjemnej rozrywki Morganowie sprawdzają się świetnie. Jest i przyjemnie i śmiesznie. Można pójść z powodzeniem i zapomnieć po kilku godzinach od wyjścia z kina. A potem szykować się na kolejny film z tym naszym etatowym szarmanckim Anglikiem.
Fot. filmweb.pl
Marta Czabała