Tego wszystkiego, z czym sobie nie radzimy nie tylko w kinie. Oni podobno też nam zazdroszczą popiołów i diamentów, ale to wiadomość niesprawdzona. Faktem jest natomiast, że ostatnio kino czeskie znowu staje się dla polskich twórców wzorem do naśladowania tudzież niedoścignionym ideałem piękna i brzydoty w jednym. Najpełniej w opinii naszych widzów realizuje go Petr Zelenka („Guzikowcy”), ale także jego koledzy po fachu warci są grzechu.
W filmie Vladimira Moravka (uznanym w Czechach za najlepszą produkcję roku 2003) jest to, za co czeskie kino kochamy najbardziej – mieszanka czułości, okrucieństwa i empatii, która sprawia, że bohaterowie podpatrzeni w całej swej żałości i żenadzie stają się jednocześnie kimś szalenie nam bliskim. Prawie tak samo jak w klasykach Milosa Formana, do których „Sex w Brnie” nawiązuje chociażby czarno-białą taśmą. Tym razem jednak to nie blondynka z prowincji jedzie do dużego miasta spotkać się z chłopakiem, którego naiwnie pokochała, lecz dziewiczy Standa (Jan Budar) przybywa do Brna na zaproszenie dziewczyny (Katerina Holanova), którą poznał na olimpiadzie specjalnej. Oboje chcą wreszcie (i boją się zarazem) „to” zrobić (seks opóźnionych w rozwoju – w Polsce byłby z tego co najwyżej temat głupich żartów lub przedmiot równie głupiego skandalu). Wokół pary głównych bohaterów krążą inne postacie z życiowymi problemami: sfrustrowany aktor sitcomu, przemądrzała pani psycholog, która od kilku lat jest samotna, skryty gej, który chciałby powiedzieć swojemu koledze, że go kocha...
W oryginale film nazywa się znacznie mniej podniecająco, po prostu „Nuda w Brnie”. I to drobne przekłamanie w tłumaczeniu odsłania jednocześnie sporą różnicę mentalną między nami a Czechami. Tematyka erotyczna w wydaniu czeskim pozbawiona jest wszelkiej egzaltacji, wzniosłości, piętna winy i grzechu. Scenom seksualnym nie towarzyszy ani Pan Bóg ze ściany, ani polityk z telewizora, ani najmniejszy nawet symbol narodowy. I wbrew pozorom wcale nie jest przez to w łóżku i na ekranie nudno.
Zgodziłbym się z twierdzeniem, że nowe czeskie kino świeci trochę światłem odbitym. Trzyma się kurczowo chwalebnej tradycji i dlatego nie ma świeżości, którą miały filmy Nowej Fali. Nie sądzę jednak, by to przeszkadzało młodym polskim widzom znającym klasykę pobieżnie albo wcale. Ważne, że ktoś mówi „po ludzku”, a nie „po bożemu” o tym, co ich nurtuje i śmieszy.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Sex w Brnie”, reż. Vladimir Moravek, Czechy 2003, Vivarto