Film może też by nie powstał, gdyby nie to, że znaleziono bohatera na hollywoodzką miarę. Paul Rusesabagina, kierownik hotelu Milles Collines w stolicy kraju Kigali, sam będąc Hutu, ocalił od pewnej śmierci tysiące Tutsi. Dał im schronienie w swoim miejscu pracy, a potem – wykorzystując wpływy, pieniądze i inteligencję – bronił ich przed zakusami żądnych krwi morderców.
Rusesabagina (grany przez Dona Cheadle’a nominowanego za tę rolę do Oscara) nie jest postacią heroiczną. To „zwyczajny niezwyczajny”, który kłamie, lawiruje i naraża życie dla innych, w tym także dla własnej żony pochodzącej z „wrogiego plemienia” (również wyróżniona nominacją Sophie Okonedo). Ale jest w jego postawie coś z Herbertowskiej „potęgi smaku”. Rusesabagina – świetnie czujący się w roli menedżera luksusowego hotelu – wierzy, że tylko cywilizacyjne formy chronią ludzi przed upadkiem na dno barbarzyństwa. Dlatego niemal do samego końca nie zdejmuje krawata i służbowego garnituru.
Irlandczyk Terry George (scenarzysta między innymi filmu „W imię ojca”) stworzył film, który i trzyma w napięciu, i daje pojęcie o przyczynach i rozmiarze ruandyjskiego ludobójstwa. Ciągle jednak jest to dość powierzchowne spojrzenie z zewnątrz. Na ostatnim festiwalu w Berlinie pokazano oprócz „Hotelu Ruanda” także inny film o tamtych wydarzeniach. „Sometimes in April” Raoula Pecka nie prezentuje się może tak efektownie jak dzieło George’a, głębiej jednak wnika w potworną traumę, od której wielu ludzi wciąż nie potrafi się uwolnić.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Hotel Ruanda”, reż. Terry George, Wlk. Brytania/RPA/USA/Włochy 2004, Best Film