Robin bez Hooda. Najnowsza wersja przygód słynnego angielskiego banity sięga do źródła samej legendy, do czasów kiedy niejaki Robin Longstride, po powrocie z krucjaty szukał swojego miejsca we własnym kraju. Doskonały film, chociaż może się minąć z niejednymi oczekiwaniami.
W końcu już sama postać angielskiego łucznika banity niesie za sobą pewne oczekiwania. Wieść o tym, że Ridley Scott będzie kręcił swój własny film o Robin Hoodzie, świat filmu przyjął z lekkim niedowierzaniem. Znowu? Jeszcze raz? Jeszcze większym zdziwieniem było obsadzenie w roli Robina Russella Crowe, aktora wszechstronnego ale jakoś do roli słynnego banity zbyt charakterystycznego i … leciwego. Ale nazwiska robiły swoje. Kinomani z ciekawością odliczali dni a my rozpieszczeni zostaliśmy polską premierą niemalże jednoczesną z tą światową.
I oto jest. Okazuje się, że Russell Crowe nie musiał się specjalnie w filmie Scotta nastrzelać z łuku. Najbardziej znany atrybut swojego bohatera odłożył na rzecz miecza i toporka, którymi co rusz wywija podczas bitew. I to nie byle jakich bitew, bo takich o własny kraj, na który chce znienacka najechać król Francji Filip. Znaczna część tego filmu to misternie pokazane bitwy, pełne epickiego i – nie ma co ukrywać hollywoodzkiego – rozmachu. Scott bez wątpienia jest reżyserem bardzo utalentowanym i doskonale wie co robi. Na szczęście nie ma tutaj przesadnego patosu, co z łatwością mogłoby obrzydzić całe oglądanie. Bitwy robią wrażenie swoim rozmachem, nie przesadzonymi efektami, pięknymi zdjęciami. Zdjęcia są zresztą w tym filmie rzeczą dominującą. Ich autor, John Mathieson, wyniósł tutaj swój fach niemalże do rangi sztuki. Panoramiczne ujęcia Anglii, czy też te mniejsze w Nottingham robią ogromne wrażenie, piorunują dbałością o szczegóły, oszałamiają kolorytem. Nawet wnętrze miejscowego, zwykłego przecież pubu wypada jakoś niezwykle. Tak samo zresztą jak klimatyczna, lekko folkowa muzyka, sięgająca do korzeni tej irlandzkiej i ludowej.
Ogląda się to świetnie i bez znużenia, głównie jednak dzięki dobremu reżyserowi oraz wspaniałym aktorom. Przyznam, że dobór dwójki głównych bohaterów był dla mnie nieco zaskakujący, jednak – przy samym filmie – nie wydawali się oni być ani przez moment nie na miejscu. Waleczni i odważni a jednocześnie cudownie humorystyczni – pasują do siebie doskonale i nawet filmowa chemia miłosna wyczuwalna jest bez problemu.
Byłoby tutaj z mojej strony nadużyciem nie uwzględnienie także obsady drugoplanowej, drugoplanowej jednak wyłącznie z nazwy, bo widocznej bez przerwy, głównie dzięki aktorom jacy zostali do niej wybrani. Nie wiem kto miał ostateczny głos w wyborze obsady, jednak chętnie złożyłabym pokłon dziękczynny; tak dobrych aktorów na drugim planie nie było od dawna. Są tutaj i te bardziej znane nazwiska (William Hurt czy też jak zawsze wspaniały Max von Sydow) oraz te mniej obecne w pamięci innych ale należące do rewelacyjnych wprost aktorów. Demoniczny Mark Strong, Oscar Isaac w roli zapatrzonego w siebie księcia, Mark Addy jako liberalny ksiądz w konserwatywnym kościele. Kevin Durand – bodajże najlepszy Mały John jakiego zdarzyło mi się widzieć. Scott Grimes, Alan Doyle. Nie sposób wymienić wszystkich a jednak opuszczenie któregoś wydaje się być głębokim nieporozumieniem. Tak dobrego kolorytu aktorów nie widziałam od dawna jeśliby kiedykolwiek.
To bez wątpienia bardzo dobry film i świeże podejście do samej legendy Robin Hooda. Czemu więc mam jakieś takie poczucie niedosytu? Ten film to doskonałe, idealnie dopracowane filmowe rzemiosło, od którego twórcy zdjęć i scenografii w innych filmach mogliby się uczyć. To bardzo dobry film, jednak nie fenomenalny. Trudno pozbyć się wrażenia, że od reżysera tej rangi można by oczekiwać czegoś znacznie więcej, czegoś na co patrzylibyśmy się z zachwytem godnym mistrza, czegoś co z powodzeniem moglibyśmy później nazwać arcydziełem. Niby wszystko jest na miejscu a jednak czegoś brakuje. Może dlatego, że miejscami, zwłaszcza w scenach walk przypomina to Braveheart. Za mało oryginału, za mało świeżości. Wysoko postawił pan sobie poprzeczkę Panie Scott. A teraz trzeba ją podtrzymywać. Ale kto wie, może się czepiam.
Fot. Filmweb.pl
P.S. Jak myślicie, będzie sequel?