Trzeciego kwietnia 1882 roku w miasteczku St. Joseph w Missouri niejaki Robert Ford strzelił w tył głowy właścicielowi domu, w którym gościł. Zabity nie miał broni. Robert Ford był młodym adeptem bandyckiego fachu, a jego ofiara to człowiek, którego nazwisko głośne było w całej Ameryce – 34-letni Jesse James. Dla jednych pospolity rabuś i morderca, dla wielu innych opiewany w niezliczonych groszowych powieściach i gazetach od Nowego Jorku po Kalifornię śmiałek wojujący z establishmentem w imię szlachetnych ideałów.
W chwili śmierci Jesse był u schyłku kariery. Sławna banda Jamesów – Youngerów, której przewodził wraz ze starszym bratem Frankiem, została rozbita przed laty po nieudanym napadzie na bank w Northfield w Minnesocie (gdzie do dziś organizuje się doroczny festiwal na cześć "pokonania Jesse’ego Jamesa"). Bracia działali potem z nowymi kompanami, ale w końcu Frank porzucił zbójeckie rzemiosło, a Jesse, który z żoną i dziećmi wiódł życie pod przybranym nazwiskiem, przygotowywał ostatni skok z braćmi Ford: Charleyem i młodszym Robertem, znanym zresztą z uwielbienia dla Jesse’ego i gorliwego wyznawcy jego legendy. Skłonił ich, by z nim zamieszkali. Chciał pewnie mieć wspólników na oku, obawiał się zdrady – władze wyznaczyły cenę za jego głowę, od lat poszukiwali go urzędowi stróże prawa i wynajęta przez przedsiębiorców kolejowych agencja detektywistyczna Pinkertona.
Taki był koniec Jesse’ego Jamesa, ale jego epopeja zaczęła się, oczywiście, znacznie wcześniej.
Wojna secesyjna w Missouri była wyjątkowo brudna. Część mieszkańców stanu popierała Północ, część Południe, więc była to wojna domowa w ścisłym tego słowa znaczeniu. Po początkowych sukcesach konfederatów ich oddziały zostały wyparte. Nastały czasy szarpanej wojny partyzanckiej, w której obie strony dopuszczały się zbrodni, celowali w tym jednak podobno rozwścieczeni porażkami Południa i prześladowaniem swoich rodzin stronnicy konfederacji. Właśnie w jednym z ich oddziałów pod wodzą osławionego Krwawego Billa Andersona wojowali Frank i Jesse.
Po ostatecznej klęsce obaj Jamesowie wraz z grupką dawnych towarzyszy broni jęli rabować banki i pociągi. Twierdzili, że grabią własność najeźdźców z Północy, taką w każdym razie wersję zaczęła rozpowszechniać sekundująca im gazeta, której wydawca postanowił wykreować Jesse’ego na szlachetnego rabusia występującego w obronie uciśnionych (skądinąd naprawdę byli uciśnieni) konfederatów, łupiącego bogatych, by wspomóc biedaków. Historycy odrzucają tę wyidealizowaną wersję wydarzeń, ale jasne jest, że gdyby nie poparcie wielu ludzi, Jamesowie nie zdołaliby przez całe lata wymykać się prawu.
Tak czy inaczej, ziarno mitu przyniosło obfity plon. Z czasem zresztą rola Jamesów – rycerzy Południa przesłonięta została przez Jamesów – obrońców biedaków. W latach Wielkiego Kryzysu Woody Guthrie dostrzegł w Jessem amerykańskiego Robin Hooda, patrona związkowców walczących z wielkim kapitałem. A nie zdziwiłbym się wcale, gdyby dziś wciągnęli go na swe sztandary radykalni antyglobaliści.
Legendarny bandyta rychło trafił do filmu, najwcześniejsze hollywoodzkie opowieści o jego losach powstały już w 1921 roku. Rzecz ciekawa, że w pierwszych ruchomych obrazach o śmiałku z Missouri w jego postać wcielał się Jesse James Junior – najprawdziwszy syn bohatera. Kanoniczny wizerunek junaka, który wraz bratem bierze odwet za śmierć matki na gnębiących lud kolejowych magnatach, przyniósł film z 1939 roku z Tyronem Powerem w roli Jesse’ego i Henrym Fondą w roli Franka. Dziś lista filmów o braciach James ma ponad dwadzieścia pozycji, a są wśród nich takie ciekawostki jak "Powrót Franka Jamesa" – który wraca, rzecz jasna, by pomścić brata – w reżyserii autora "Metropolis" Fritza Langa czy, dziw nad dziwy, dziełko pod wdzięcznym tytułem "Jesse James spotyka córkę Frankensteina" z 1966 roku.
Jest też nie tak dawny obraz "Ostatnie dni Franka i Jesse’ego Jamesów", w którym w Jesse’ego wcielił się Kris Kristofferson, we Franka – Johnny Cash, a w drugoplanowej roli pojawił się Willie Nelson! Ostatnio, przed sześciu laty, w rozrywkowych "Bandytach" Jesse’ego – sympatycznego zabijakę – zagrał Colin Farrell.
Wybierając się na film Andrew Dominika, warto więc pamiętać, że opowiada on historię do cna – na różne sposoby – przez kulturę przeżutą. Warto też przyglądać się, co z niej importowany z Australii reżyser wybrał, co pominął i co z tego może wynikać dla wiecznotrwałego mitu Jesse’ego. Zdawać by się mogło, że "Zabójstwo..." obejmie większość perypetii naszego bohatera – film trwa przecież 160 minut. Jednak nic z tych rzeczy. Dominik opowiada o kilku ostatnich miesiącach życia Jesse’ego, a następnie poświęca dobre pół godziny na pokazanie dalszych, smętnych losów jego mordercy (nie będę ich zdradzał, powiem tylko, że tę część, choć ciekawą, mógł sobie reżyser w imię spójności i mocy swego dzieła całkowicie darować). Rozczarują się widzowie żądni efektownych strzelanin, pojedynków i pościgów. Tu się nie pojedynkuje, tylko dokonuje egzekucji. Zabity od tyłu Jesse sam wcześniej strzela w plecy kompanowi, którego podejrzewa o zdradę.
Zdjęcia Rogera Deakinsa są, można by rzec, majestatyczne. Łany zbóż, nędzne domostwa i bezkresne niebiosa Środkowego Zachodu prezentują się zjawiskowo. Mamy też do woli długich ujęć protagonistów dramatu, dzięki czemu ich odtwórcy mają aż nadto okazji, by błysnąć aktorskim talentem. I błyszczą. Mroczny, rozdarty Brad Pitt jako Jesse i pokręcony Casey Affleck w roli Roberta Forda stworzyli pełnokrwiste i niejednoznaczne kreacje. To dzięki nim historia o chłopaku, który zabija swego idola, pozostaje wielowymiarowa i tajemnicza: właściwie nic poza nagim faktem zabójstwa nie zostaje tu dopowiedziane i wyjaśnione. Bo zaserwowaną na ekranie psychodramę można zinterpretować i tak, że "tchórzliwy Ford" okaże się ostatnią ofiarą paranoicznego Jesse’ego. Dominikowi udała się zresztą sztuka nie lada: dokonał brutalnej rewizji mitu "dzielnego bandyty", przedstawiając go jednocześnie jako postać charyzmatyczną i w gruncie rzeczy na trwanie swej legendy zasługującą. Gdyby jeszcze darował sobie większość zbędnych komentarzy z offu, byłoby całkiem wspaniale.
Pewien przedsiębiorczy dżentelmen chciał obwozić zwłoki Jesse’ego po kraju i pokazywać za biletami. Matka Jamesa odmówiła jednak sprzedaży ciała za fantastyczną sumę kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Pochowała go przy swoim domu. Wyryła na nagrobku "Pamięci ukochanego syna zamordowanego przez zdrajcę i tchórza, którego nazwisko nie jest warte, by się tu znalazło". A potem sprzedawała pielgrzymom kamyki z mogiły po ćwierć dolara za sztukę.
"Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda", reż. Andrew Dominik, USA 2007, 160', premiera 14 grudnia 2007 r.