Jeśli w życiu w ogóle jest jakiś powód, żeby ponurego ranka zwlec się z łóżka, wyjść na mróz i jeszcze chwycić za łopatę, by odgarnąć sprzed domu sterty śniegu, to bezbłędnie wyjaśnia go "Mokra robota". Właśnie scena, w której nasz rodak Frank Falenczyk (Ben Kingsley) z pewnym ociąganiem, ale też ze świadomością, że czeka go nagroda, odwala śnieg ze schodów, to najważniejszy powód, dla którego warto wyjść do kina nawet w najbardziej ponury zimowy wieczór.
Czarna komedia Johna Dahla byłaby poza tym jedną z wielu, gdyby nie wyraźny przechył w stronę absurdu i przewrotne niemoralne przesłanie. Wynika z niego, że owszem, alkoholizm szkodzi w pracy – ale już sama praca nie uchodzi tu za szczególnie szkodliwą. A przecież Falenczyk jest płatnym zabójcą (członkiem polskiej mafii w Buffalo, która oczywiście zajada się kiełbasą) przez pijaństwo zawalającym robotę. Rodzina wysyła go więc na odwyk do San Francisco, gdzie introwertyczny, burkliwy Frank powoli otwiera się na ludzi, odzyskuje dawno utraconą radość życia i odkrywa nawet, że pragnienie niejedno ma imię. W atmosferze ogólnej sympatii podczas mityngów AA powraca do psychicznej i... zawodowej formy.
W najwyższej formie zawodowej jest za to sam Ben Kingsley, na którego wątłych barkach spoczywa cały ciężar tego momentami przewidywalnego i scenariuszowo kruchego filmu. Kingsley ma tyle tupetu, fantazji i energii, że aż szkoda, że naprawdę nie jest naszym rodakiem.
"Mokra robota", reż. John Dahl, USA 2007, Vision, 90’, premiera 30 listopada 2007 r.