Walt Kowalski (Clint Eastwood) jest – jak wskazuje nazwisko – z pochodzenia Polakiem. Musiał więc z mlekiem matki wyssać rasizm i ksenofobię. Właśnie umarła mu żona, dzieci go nie znoszą (z wzajemnością), mieszka w towarzystwie psa w dzielnicy, z której dawno wyprowadzili się inni biali. Cedzi pod nosem obraźliwe epitety pod adresem swoich czarnych i żółtych sąsiadów, a gdy ktoś zbliży się do jego posesji – nieważne, czy z dobrym słowem, czy też po to, by mu ukraść tytułowy samochód Gran Torino, model z 1972 roku – wita go wiązanką przekleństw lub zgoła odbezpieczonym karabinem.
Krytycy dość powszechnie orzekli, że Walt to taki „Brudny Harry” na emeryturze. Zgorzkniały, sfrustrowany wojownik (Kowalski brał udział w wojnie w Korei), który z nienawiścią patrzy na upadek dawnych hierarchii i gdyby jeszcze mógł, toby zaprowadził swój czarno-biały porządek (a właściwie tylko biały). Do tych porównań i podsumowań skłania też fakt, że to ponoć ostatnia rola Eastwooda, który chce się poświęcić już tylko reżyserowaniu.
„Gran Torino” nie jest dziełem rewizjonistycznym jak budzące tu i ówdzie kontrowersje oscarowe „Za wszelką cenę”. Porusza się bowiem w lekko zmodyfikowanych ramach tradycyjnego westernowego etosu. Walt, owszem, przejdzie przemianę – ze starotestamentowego mściwego patriarchy stanie się nowotestamentowym odkupicielem. Poświęci siebie dla dobra ogółu. Schematyczność tej przewrotki tudzież solenność narracji sprawiają, że jest to film w gruncie rzeczy poczciwy i, co tu ukrywać, starczy. Podziwiam niespożytą energię Eastwooda (dwa filmy rocznie!), doceniam jego (auto)krytyczne spojrzenie na dawną i współczesną Amerykę, ale chyba już niewiele nowego ma do dodania.
przekroj.pl
„Gran Torino”, reż. Clint Eastwood USA/Australia 2008, Warner, 116’, premiera 27 marca
Recenzja filmu "Gran Torino"
fot. Warner
„Gran Torino” dowodzi, że Clint Eastwood – jako reżyser – niewiele ma już do dodania