Pyszczy i błyszczy

Pyszczy i błyszczy fot. ONS
Russell Crowe to znów najgorętsza twarz Hollywood, a nie tylko jego najbardziej niewyparzona gęba.
/ 17.01.2008 14:19
Pyszczy i błyszczy fot. ONS
Rok 2008 już teraz należy do niego – pod warunkiem że nie będzie śpiewał.

Kapitalne role w "3:10 do Yumy" i "American Gangster" ponownie zaprowadziły Russella Crowe’a na aktorski szczyt. I choć amerykański "Forbes" uznał, że to najbardziej przepłacana hollywoodzka gwiazda, Crowe udowodnił, że wart jest pieniędzy, które mu dają.
Dojrzał nie tylko aktorsko, ale też do zmiany wizerunku, który wyraźnie stara się ocieplić. – Kiedy na pytanie: "Co teraz robisz?", odpowiadałem, że gram z Russellem w "3:10 do Yumy", wszyscy patrzyli na mnie zdziwieni – opowiadał Christian Bale. – Mówili mi: "Będziesz miał ciężko". Tymczasem praca z nim była prawdziwą przyjemnością.
Zamiast w wywiadach rzucać "fuckami", jak zwykł był czynić, Crowe rozwodzi się dziś nad urokami życia rodzinnego. Z klubu rugby w Sidney, którego jest współwłaścicielem, nie tylko wyrzucił psujące morale cheerleaderki, ale również diabelskie automaty do gry. Nikt się więc nie zdziwił, kiedy w listopadzie oświadczył, że zamierza się ochrzcić. Im bardziej jednak Russell Crowe zmierza do świętości w życiu, tym ciekawiej odtwarza na ekranie bohaterów skomplikowanych czy skażonych złem – jak niesamowicie dwuznaczny Ben Wade z remake’u klasycznego westernu "3:10 do Yumy", nieprzenikniony, pod maską dystansu i ironii kryjący niesłychany cynizm. Aktorowi udała się rzecz piekielnie trudna: niepostrzeżenie omotać i uwieść widzów – tak by trzymali stronę całkowicie amoralnego zabójcy, a nie pełnego najszlachetniejszych intencji kowboja stojącego na straży systemu sprawiedliwości. Zanim się przyłapiemy na tym, komu właściwie kibicujemy, jest już za późno – sprzedaliśmy duszę diabłu.
Russell Crowe w zasadzie "ukradł" też film Denzelowi Washingtonowi. Mowa o "American Gangster", w którym zagrał nowojorskiego detektywa tropiącego narkotykowego bossa (Washington), który jednocześnie próbuje nie dać się powszechnej w policji korupcji. Jego Richie Roberts to człowiek samotnie walczący z systemem, sam zresztą też niepozbawiony słabości.
Zastanawiam się, czy australijski aktor nie jest tak wiarygodny w rolach outsiderów, dlatego że outsiderstwo doskonale przećwiczył na sobie. A dziś, kiedy – przynajmniej oficjalnie – przestaje się buntować w realu, złość, frustrację, poczucie wyobcowania, przekorę, bezczelność i arogancję z sukcesem przenosi na ekran.

Spode łba
Jeśli przyjrzeć się dziesiątkom okładek magazynów, na których przez lata kariery się pojawiał, natychmiast rzuca się w oczy poza, w jakiej uwielbiał się fotografować (a i media chciały go tak widzieć): pochylona głowa, zacięta mina i spojrzenie spode łba. Trochę było w tym spojrzeniu nieufności, a jeszcze więcej arogancji. Chętnie też wybierał role mężczyzn chowających się za maską twardziela. Dzikich i nieokrzesanych – począwszy od niezłomnego "Gladiatora", przez brutalnego glinę z "Tajemnic Los Angeles", boksera, który podnosi się z upadku w "Człowieku ringu", nonszalanckiego kapitana z "Pana i władcy: Na krańcu świata", po giełdowego rekina z "Dobrego roku".
Wyjątkiem była kreacja w "Pięknym umyśle", gdzie z zaskakującą delikatnością wcielił się w rolę chorego na schizofrenię matematyka, profesora Nasha. Ostatecznie ograniczyła go jednak konwencja – film Rona Howarda to przecież typowy hollywoodzki wyciskacz łez, który ma nieść nadzieję, optymizm i wiarę w pozytywną przemianę wbrew okolicznościom, a nie zabierać widzów w odważną podróż w te dużo brzydsze zakątki chorego umysłu. Z historii Nasha wycięto też wątek homoseksualny, który bez wątpienia bardziej skomplikowałby postać – czego nie mógł odżałować sam aktor, który raz już zagrał homoseksualistę, przed laty, w "The Sum of Us". W przeciwieństwie do hollywoodzkich- kolegów nie obawia się, że taka rola może przekreślić jego karierę.
Jak bardzo wizerunek nieokrzesanego gbura wbił się w świadomość widzów, niech świadczy historyjka, którą niedawno opowiedział sam Crowe: – Byłem z żoną w księgarni i właśnie przeglądałem książkę, gdy usłyszałem, jak sprzedawczyni mówi do drugiej: "Russel Crowe czyta – kto by pomyślał!".

Cios za ciosem
Opinia aroganta i wyjątkowo trudnego współpracownika zrodziła się, jak to zwykle bywa, gdzieś na skrzyżowaniu filmowych ról i publicznego wizerunku. Ten ostatni nigdy nie był dobry, i to wcale nie dlatego, że Crowe zachowywał się skandalicznie, ale raczej dlatego, że uporczywie nie chciał przyjąć stylu narzuconego przez Hollywood. Australijczyk zawsze podkreślał swój dystans do tego ostatniego. Nie tylko nigdy nie przeprowadził się do Los Angeles, co jest znaczącym gestem (jak można nie chcieć zamieszkać w samym centrum świata?!), ale także chętnie publicznie krytykował kolegów – o ile oczywiście miał ochotę na rozmowę z dziennikarzami, bo zdarzało mu się wychodzić z wywiadów, które uznawał za nudne.
– George gra George’a w nowym filmie "George" – naśmiewał się z próżności Clooneya. Powodem do złośliwości było to, że Clooney i inni gwiazdorzy występują w reklamach, zdaniem Russella Crowe’a "łamiąc tym samym kontrakt z publicznością", polegający na tym, że aktor pracuje na uznanie i szacunek, wcielając się w różne postaci, a nie eksponując siebie i czerpiąc z popularności korzyści finansowe. Tu dostało się nawet Robertowi De Niro, który rozczarował Australijczyka, sprzedając się w reklamie.
Pyskaty Crowe wiele razy łamał niepisane zasady: a to nazywając reżyserów idiotami (jak Taylora Hackforda, twórcę "Dowodu życia"), a to szarpiąc się z producentem podczas ceremonii rozdania nagród Brytyjskiej Akademii Filmu i Telewizji, bo ten kazał skrócić jego wystąpienie, a dokładnie – znajdujący się na końcu wiersz. W jednym z wywiadów wyznał, że ma dosyć widoku celebrities obnoszących się z dobroczynnością, w innym wyśmiewał egzaltację, z jaką mówią o wcielaniu się w postaci, z którymi rzekomo nawet w życiu nie mogą się rozstać. Komentowano, że to właśnie przez niewyparzony język i awanturę podczas ceremonii BAFTA stracił szansę na Oscara za "Piękny umysł". On sam udawał zdziwionego: – Chyba nie byłem nominowany w kategorii "Największa awantura z brytyjskim producentem telewizyjnym"?
Naraził się nawet naszym sąsiadom Czechom, wyśmiewając ich stolicę. – Wiesz, co jest gorszego od pracy w Pradze? – pytał Paula Giamattiego (aktor z "Bezdroży"), który właśnie jechał tam na zdjęcia. – Wolny dzień w Pradze!
Można dyskutować, czy to zwykła arogancja, medialna kalkulacja, czy jednak rzadka w świecie showbiznesu szczerość, trzeba jednak przyznać, że rozróby i pyskówki Crowe’a były tysiąc razy ciekawsze od banalnej gładkości i samozadowolenia jego kolegów po fachu.

Granie – tylko w filmach!
T
o najlepszy aktor swojego pokolenia – mówił o nim niegdyś Ridley Scott. Dziś trudno nie przyznać mu racji. Scott i Crowe to zresztą wyjątkowo dobrany duet, zrobili razem już trzy filmy ("Gladiator", "Dobry rok", "American Gangster"), a jeszcze w tym roku na ekrany ma wejść kolejny – "Body of Lies", w którym australijski aktor zagra oficera CIA.
W planach panowie mają również przewrotną wersję "Robin Hooda" – tu aktor wcieli się w szeryfa z Nottingham. Przekonamy się więc, czy twardzielowi pasują rajtuzy.
Im więcej Crowe ma zajęć, tym lepiej nie tylko dla jego aktorskiej formy, ale również... dla naszych uszu. Na jakiś czas musi bowiem zarzucić ambicję zostania sławnym muzykiem rockowym (jak dotąd nawet Stingowi nie udało się go przekonać, że to naprawdę- nie ma sensu). Tymczasem niewiele jest na świecie równie okropnych zespołów rockowych, jak jego 30 Odd Foot of Grunts. I niewielu równie beznadziejnych-- wokalistów jak on sam.
Myślę, że każdy, kto słyszał, jak brzdąka na gitarze, a do tego próbuje swoim wspaniałym, skądinąd niskim głosem zawodzić, szeptać i wzdychać – natychmiast się ze mną zgodzi. Niestety, Crowe ma pieniądze, własne studio i może nagrywać i wydawać płyty do woli. Daj mu więc, Panie Boże, jak najwięcej wspaniałych scenariuszy. Niech nie ma czasu na śpiew!

Redakcja poleca

REKLAMA