Woody Allen należy do jednych z najbardziej błyskotliwych reżyserów poprzedniego i obecnego wieku. Jego filmy i jego scenariusze to niejednokrotnie filmowe arcydzieła. A z wysoką poprzeczką tak już bywa, że kiedy postawiona jest bardzo wysoko, tym łatwiej jest zauważyć coś, co arcydziełem nie jest. I mimo dość miłego odbioru filmu, trudno jest zapomnieć, że bywało znacznie, znacznie lepiej.
Już od pierwszego kadru widać, że to film Woodego Allena. Tradycyjnie w większości scen zamknięty w plenerach, film korzysta też z wieloosobowego bohatera głównego. Sally (Watts) musi zarzucić swoje artystyczne aspiracje i przyjąć pracę asystentki, sytuacja życiowa zmusza ją bowiem do utrzymywania męża - niespełnionego pisarza. Po sukcesie jednej książki Roy porzuca wszelką pracę zawodową, spędza całe dnie w domu tworząc swoje następne dzieło i flirtuje z atrakcyjną sąsiadką Dią (Pinto). Sally z kolei podkochuje się we własnym szefie Gregu (Banderas), który przeżywa kłopoty we własnym małżeństwie. Zarówno Sally jak i Roy muszą sobie jeszcze radzić z matką Sally Heleną, która – porzucona przez męża – odreagowuje swoją depresję częstymi wizytami u wróżki. Ta przepowiada przyszłość jej i jej bliskich, a Helena bezkrytycznie pozwala kierować jej swoim życiem.
Tradycyjnie już, filmy Allena można by z powodzeniem wystawiać na deskach teatru. Zamknięte, ograniczone pomieszczenia składają na aktorach odpowiedzialność za uniesienie scenariusza. Nazwisko reżysera od lat przyciąga do jego filmów największe sławy. Tym razem główną rolę wzięła na siebie Naomi Watts, wokół której kręcą się wszystkie główne wydarzenia. Mamy tutaj też Antonio Banderasa, Freidę Pinto, wspaniałego jak zawsze Anthonego Hopkinsa, cudnego Josha Brolina. Mamy zdecydowanie najlepszą w tym filmie, damę brytyjskiego kina Gemmę Jones. Mamy piękne zdjęcia Londynu, doskonałą scenografię. Mamy miłą dla kinomana opowieść i … mamy rozczarowanie. Dość duże, bo też mistrz kina, jakim jest Woody Allen przyzwyczaił nas do filmów o znacznie wyższej jakości niż jego najnowsze dzieło. A tutaj klapa. Gdzie ten słynny allenowski humor, tak dobrze znany z tak wielu filmów? Gdzie ironia, gdzie – co rusz dodawany cynizm? Gdzie niesamowicie splecione w nieoczekiwaną całość wątki? Gdzie są w ogóle zakończone wątki? Czy naprawdę pozostawienie otwartego zakończenia świadczy o prawdziwym mistrzu? Nie wierzę, że zakochani na co dzień w filmach Allena kinomani nie będą rozczarowani napisanym przez niego scenariuszem. Przecież to nie takiego Allena kochamy. Nie takiego chcemy oglądać. Być może ten film jest dziełem mistrza. Ale zdecydowanie nie tym mistrzowskim.
Fot. Filmweb