Pogadaj z telewizorem

Pogadaj z telewizorem
Ludzie od 80 lat siedzą przed szklanym ekranem i słuchają monologu. Jedynym sposobem interakcji jest zmiana programu lub wyłączenie odbiornika. Trochę to mało efektowne jak na epokę Internetu i telefonów komórkowych...
/ 01.10.2007 10:17
Pogadaj z telewizorem
Techniczne możliwości wprowadzania interaktywnej telewizji istnieją od kilku lat. Ale być może nadawcy obawiają się, że podobne systemy będą im stawiały bardzo wysokie wymagania.
Marzenie o interaktywnej telewizji, w której widz może wpływać na przebieg programu, pojawiło się gdzieś w latach 50. To moment, gdy spora część widzów na tyle oswoiła się z nowym medium, by zacząć rozmyślać o rozszerzeniu jego możliwości. Oczywiście to oswojenie się nie dotyczyło wszystkich miejsc na świecie – jeszcze w połowie następnej dekady zdarzali się tacy, którzy pozostawali w (skądinąd logicznym) przekonaniu, że skoro widzą tego pana na ekranie, to on ich też musi widzieć.
W tym czasie jednak pracowano już nad prawdziwą interakcją. Zaczęło się od telefonów widzów do studia, z którego na żywo nadawano program. W połowie lat 60. na to śmiałe posunięcie jako pierwsze zdecydowało się BBC. Pomysł był nieco ryzykowny, bo nigdy nie było wiadomo, co też widz zdoła wykrzyczeć, zanim odbierze mu się głos. Okazało się jednak, że ludzie czuli się szczęśliwi i onieśmieleni tym, że zostali dopuszczeni do głosu, i zachowywali się wzorowo.
Jednak taka interakcja była czysto symboliczna – w końcu autorzy programu i tak robili, co chcieli, a na antenę dostawali się tylko pojedynczy widzowie.
O prawdziwym wpływie na to, co oglądamy, marzyli nie tylko oglądający, ale i spece od reklamy. Dla nich informacja o tym, na co ludzie lubią patrzeć, a przy czym przełączają kanał, jest wprost bezcenna.

Reklamy precz
Pierwsza nadzieja na półinterakcję przyszła z dość nieoczekiwanej strony. Zamiast sterować tym, co działo się w studiu, ludzie zyskali możliwość wybierania tego, co i kiedy chcą oglądać. Po raz pierwszy stało się to możliwe w latach 80. za sprawą magnetowidu na kasety VHS. Już wtedy przemysł telewizyjny poczuł, że wolny wybór może być dla niego niebezpieczny – w USA nadawcy protestowali przeciwko nowej technologii, twierdząc, że pozwoli ona widzom omijać reklamy i tym samym narazi stacje telewizyjne na straty.
Dziś te obawy są co najwyżej śmieszne, zwłaszcza w obliczu nowych pomysłów na interaktywną telewizję. Rozwinięciem tego, co proponowały magnetowidy VHS, jest idea magnetowidu- cyfrowego-. Tu omijanie reklam nie musi nawet polegać na ręcznym przewijaniu nudnego fragmentu – wielu producentów instaluje oprogramowanie, które ułatwia wycinanie bloków reklamowych z nagranego materiału. Ale i reklamodawcy nie są tu stratni – niezwykle popularne w USA cyfrowe magnetowidy TiVo zbierają informacje o upodobaniach widza i okresowo przesyłają je do operatora systemu, który następnie odsprzedaje je reklamującym się firmom. Dzięki temu spece od marketingu i reklamy mogą sprawdzić, czy ich najnowszy klip ludzie chcą oglądać, czy może wyłączają go po upływie dwóch sekund.
No dobrze, ale gdzie tu interakcja? Przede wszystkim magnetowid cyfrowy pozwala na niemal dowolne układanie programu telewizyjnego. Oczywiście źródłem pozostaje to, co nadaje telewizja, ale elektronicznie wyświetlane listy programów dla wszystkich dostępnych kanałów sprawiają, że nagrywanie jest niezwykle proste. Jeśli dołożyć do tego twardy dysk o pojemności kilkuset gigabajtów i możliwość nagrywania dwóch programów jednocześnie, to okazuje się, że w ciągu tygodnia czy dwóch można zgromadzić kolekcję programów, których obejrzenie zajmie nam kilka ładnych dni. Mamy więc coś na kształt wymarzonej interakcji – to my decydujemy, co i kiedy oglądać.
Kolejnym krokiem jest uniezależnienie się od tego, co akurat nadaje telewizja. Oczywiście najprostszym wyjściem jest wycieczka do wypożyczalni filmów, ale od czego mamy współczesną technikę. Powoli popularność zyskuje usługa video-on-demand (VOD), czyli coś na kształt wirtualnej wypożyczalni filmów. Chodzi o wykluczenie męczących wędrówek między domem a wypożyczalnią. Widz, nie wstając z kanapy, może wybrać film z oferty nadawcy i natychmiast go obejrzeć. Tu pojawia się podstawowy problem interaktywnej telewizji – konieczność istnienia kanału zwrotnego, dzięki któremu informacja będzie biegła od widza do nadawcy. U podstaw telewizji leży jednokierunkowa komunikacja i żaden z telewizorów nie jest przystosowany do odsyłania danych.
W przypadku VOD rozwiązań może być kilka. Działająca od niedawna w Polsce telewizja "n" nadająca program przez satelitę jako jedyna oferuje u nas video-on-demand. W tym przypadku komunikacja zwrotna nie jest konieczna, bo widz "rozmawia" wyłącznie ze swoim dekoderem stojącym koło telewizora. Wewnątrz dekodera znajduje się twardy dysk, na którym nagrywane są filmy, które nadawca zdecyduje się udostępnić do wypożyczania. Ten proces odbywa się całkowicie poza kontrolą widza – z anteny satelitarnej biegnie drugi kabel, przez który cały czas przesyłane są dane potrzebne do działania VOD. Jeśli dany film ma być dostępny w wirtualnej wypożyczalni od soboty, to już kilka dni wcześniej rozpoczyna się jego przesyłanie. Dekoder odbiera materiał i zapisuje go na dysku "w tle". W dniu premiery z satelity po prostu nadawany jest sygnał "już można!" i wszystkie dekodery jednocześnie udostępniają nagrany wcześniej film. Podobnie odbywa się wycofanie danej pozycji z oferty – po sygnale "koniec!" film znika z listy i jest kasowany z dysku.

Romans na życzenie
Takie systemy pozwalają na wybór tego, co i kiedy oglądamy, ale wciąż nie pozwalają wpływać na to, co faktycznie w danej chwili dzieje się na ekranie. By było to możliwe, musi istnieć ów zwrotny kanał pozwalający widzowi przekazywać informacje do telewizji. Tu wciąż króluje telefon, tyle że już komórkowy.
O interakcji można mówić w przypadku programów takich jak "Szkło kontaktowe" w TVN24, gdzie SMS-y nadsyłane przez widzów są wyświetlane na ekranie i komentowane przez prowadzących. Zdarza się, że jedna celna informacja potrafi zmienić przebieg całego programu, a to już z pewnością interakcja.
Jeszcze dalej w wykorzystaniu SMS-owego kanału poszli twórcy fińskiego programu "Sydän kierroksella" ("Przypadkowi kochankowie"). To komedia o romansie między 61-letnią śpiewaczką kabaretową a 30-letnim gwiazdorem pop. Jej niezwykłość polega na tym, że rozwój akcji zależy od wiadomości przesyłanych przez widzów. Rozbudowany system wychwytuje kluczowe słowa pojawiające się w SMS-ach i zależnie od tego, czego życzy sobie większość widzów, zmienia rozwój sytuacji. W bazie danych znajduje się potężna porcja ujęć, które mają przypisane odpowiednie hasła. Jeśli większość ludzi życzy sobie, by młody bohater zakochał się w starszej partnerce, a ta nie odwzajemniła jego uczuć, automatycznie wybierane są fragmenty z odpowiednimi dla tej sytuacji zachowaniami.
Eksperymentalny program składa się z 12 odcinków, które zaczynają się tak samo, ale akcja zawsze rozwija się nieco inaczej. Choć brzmi to karkołomnie, ten stuprocentowo interaktywny program został bardzo dobrze przyjęty. Niestety, produkcja tego typu materiałów jest trudna i droga – trzeba nakręcić bardzo dużo niezależnych od siebie, choć logicznie powiązanych ujęć, które połączone w jeden ciąg nie będą raziły sztucznością. "Sydän kierroksella" powstał w ramach prowadzonego przez Unię Europejską programu "Nowe media na nowe millenium" i jest raczej eksperymentem niż wyraźną tendencją w produkcji.
Wciąż jednak pozostaje jeden kanał zwrotny, o którym nie wspomnieliśmy – Internet. To wymarzone medium dla wymiany danych – tanie, szybkie i powszechnie dostępne. Każdy szanujący się program telewizyjny ma swoją stronę WWW, z której można wysyłać wiadomości wprost do jego twórców. Wymaga to jednak oderwania się od ekranu, a przecież wszystkim zależy, by ludzie twardo siedzieli przed telewizorem. Dlatego coraz częściej kabel internetowy wpina się wprost do dekodera odbierającego sygnał z satelity czy kabla. Pozwala to na wyświetlanie na ekranie odpowiednio przygotowanych stron, po których nawiguje się za pomocą pilota.
Wspomniana już telewizja "n" planuje uruchomienie podobnej usługi jeszcze tej jesieni. Choć nie są znane jej szczegóły, można się spodziewać integracji z intensywnie rozbudowywanymi serwisami telewizji TVN – innego przedsięwzięcia tego samego właściciela. Choć nie jest to jeszcze interakcja w pełnym tego słowa znaczeniu, to sam fakt podłączenia dekodera telewizji satelitarnej do Internetu stanowi spory postęp i otwiera techniczne możliwości porozumiewania się z widzami.

Kamera patrz!
J
ednak najbardziej zaawansowanym systemem dwukierunkowej transmisji danych między widzem a nadawcą jest IPTV, czyli telewizja, w której sygnał dostarczany jest przez łącze internetowe. W Polsce taki system wdrożyła Telekomunikacja Polska w ramach swojej Neostrady. Na razie nie ma w niej wymyślnych usług interaktywnych, jednak ich wprowadzenie wydaje się tylko kwestią czasu.
Zaawansowane systemy IPTV, które są właśnie uruchamiane w Japonii, będą pozwalały widzowi wybierać na przykład kamerę, z której chce obserwować przebieg meczu piłkarskiego. Teoretycznie jest to możliwe również w klasycznej telewizji, jednak przekazywanie wielu obrazów jednocześnie jest kosztowne i trudne technicznie. W IPTV nie ma tego problemu – wybranie pilotem innego widoku powoduje po prostu wysłanie przez łącze do nadawcy informacji, by zmienił strumień wysyłanych do danego abonenta danych.
Techniczne możliwości wprowadzania interaktywnej telewizji istnieją już od kilku lat. Czemu więc takie rozwiązania pojawiają się tak wolno? Poza sporymi kosztami odpowiedzią mogą być uzasadnione obawy nadawców, że podobne systemy będą im stawiały bardzo wysokie wymagania. Co by się bowiem działo, gdyby widzowie zdecydowali, że ta nudna i pretensjonalna Magda M. ma wpaść pod tramwaj już w pierwszym odcinku nowego serialu?


Redakcja poleca

REKLAMA