Było, było, było. Na dodatek, nie jednokrotnie w znacznie lepszym wydaniu. Ten film powinien być oglądany wyłącznie w przypadku braku jakichkolwiek innych zajęć domowych i tornada na dworze. Niby można, tylko po co?
Kiedy już myślisz, że pogrążona w kryzysie Ameryka zaczęła w końcu oszczędzać na głupich i beznadziejnych filmach, dokładnie w tym momencie wychodzi kolejna komedia. O zgrozo, romantyczna. Ktoś gdzieś w piwnicy trzyma szablon, według którego produkowane są te dziwaczne twory, ani to śmieszne ani sensowne. Takim właśnie niezrozumiałym produktem jest właśnie Pewnego razu w Rzymie.
Ta szablonowa do przesady opowiastka przedstawia historię Beth Harper, pracownicy nowojorskiego muzeum, która – jak to w filmach zbyt często bywa – odnosi sukcesy zawodowe a nie prywatne. A jak to z kolejnych 1000 filmów wiadomo, jedne i drugie nie mogą iść w parze. Beth tym bardziej dotkliwie odczuwa swoją samotność, kiedy na własny ślub zaprasza ją młodsza siostra Stacy. Wychodzi za mąż w Rzymie, za poznanego zaledwie 2 tygodnie wcześniej Włocha. Na weselu Beth rozczarowuje się rasą męską (a w zasadzie jednym jej przedstawicielem) po raz kolejny. Pod wpływem tego rozczarowania, jak i dużej ilości szampana, wchodzi do fontanny miłości i narzeka. Zamiast wrzucić do wody tradycyjny pieniążek z życzeniami, postanawia kilka zabrać. Pech (i mało kreatywny scenarzysta) chce, że wraz z zabranym pieniążkiem, do domu zabiera też uczucie tych, którzy je wrzucili. Wkrótce więc w Nowym Jorku pojawia się trzech, całkowicie nieznanych Beth gentelmanów. I wszyscy przekonują ją o swoim dozgonnym uczuciu.
Film na razie nie trafił do polskich planów dystrybucyjnych. Pewnie do kin nie trafi w ogóle, można jedynie liczyć na premierę DVD. Z powodu resztek przyzwoitości nie napiszę jak się kończy - i tak nawet średnio zaawansowany kinoman będzie dobrze wiedział. Można bez wahania zwalić nijakość tego filmu na schematyczny i do nieograniczonego bólu szablonowy scenariusz. Trudno, naprawdę trudno jest się oprzeć wrażeniu, że to wszystko już było a całość jest jedynie zlepkiem losowo wybranych scen, na dodatek bezmyślnie zmontowanych. Męczą się, zmuszani do robienia z siebie idiotów aktorzy, ich role sprowadzają się niestety do wygłaszania kloacznych żartów i robienia cyrkowych wygibasów. Wspaniała dama kina Anjelica Huston, doskonały komik Danny DeVito to dwie osoby, które powinny zmienić agentów. Wstydem dla twórców tego filmu powinno być też degradowanie ich talentów.
I widzowie też mają powody do wstydu. Przecież widzieliśmy już takich opowieści na pęczki. Na dodatek większość z tych przysłowiowych pęczków była znacznie lepsza, ba o niebo lepsza. I znacznie lepiej zagrana. Ten film jest jedynie powieleniem swoich poprzedników, do bólu przeciętnym i oklepanym. Jeśli już zdarzy się go obejrzeć, nie da rady się przejąć czy też nawet długo zapamiętać. To taki powielony, mało znaczący produkt. Znika w oceanie podobnych. Strata czasu.
Fot. Filmweb