A wszystko dzięki światłu i gęstym od detali kadrom, poprzez które możemy poczuć XVIII-wieczny Paryż: smród Sekwany, zaduch panujący w mieszkaniach i sklepach czy wreszcie straszliwy odór targu rybnego, gdzie na kupie gnijących resztek przychodzi na świat Grenouille (świetny Ben Whishaw), psychopata i geniusz w jednym. Autystyczny, pozbawiony uczuć i zarazem obdarzony nieprawdopodobnym węchem mężczyzna tworzy najcudowniejszy zapach świata. Składniki pachnidła, które ma mu pomóc doznać wreszcie miłości, zamienić w kogoś, kim nie jest, pochodzą z ciał mordowanych młodych kobiet.
Owe niebezpieczne związki piękna, pożądania, wreszcie sztuki ze śmiercią, które tropi Tykwer, są już bardzo współczesne. Wszak cała konsumpcyjna kultura to gigantyczna iluzja, w której bierzemy udział, bo chcemy żyć w otumanieniu, karmieni fałszywymi obietnicami szczęścia, przebrani w markowe kostiumy i oczywiście – uperfumowani. Cywilizacja jest jak barykada, która oddalić ma nas od śmierci, od naszej cielesności, od zła, które w sobie nosimy.
Częścią tej iluzji jest również kino. Czy jednak film Tykwera oszałamia jak perfumy stworzone przez Grenouille’a? Nie do końca, bo w tej feerii cudnych woni ktoś nagle zepsuł powietrze, wykładając w finale „przesłanie”. Co więcej, przesłanie śmierdząco banalne.
A skoro już czepiam się Tykwera – filmowi trochę zaszkodziło też umiłowanie tego reżysera do zabaw kamerą i wizualnego efekciarstwa, które często zamienia się tu w nudziarstwo. Po mocnym początku opowieść staje się nużąca, by nabrać tempa i drapieżności w drugiej części. Przydałoby się więc „Pachnidłu” kilka zdecydowanych cięć – w końcu nadmiar składników tak samo szkodzi perfumom jak filmom. Tym razem jednak wybaczam wszelkie niedoskonałości, wszak opowieść Süskinda dobitnie przekonuje, że doskonałość bywa podejrzana, a nawet niebezpieczna.
Małgorzata Sadowska/ Przekrój
„Pachnidło”, reż. Tom Tykwer, Niemcy/Francja/Hiszpania 2006, Gutek Film/Max Film