Filmowe lekcje życia przeważnie dostają skrajne perfekcjonistki i pedantki. Annie (Adams) wydaje się, że w życiu ma wszystko poukładane. Trudno oczekiwać czegoś innego od kogoś, kto zawodowo zajmuje się aranżacją mieszkań, tak aby wyglądały bardziej atrakcyjnie dla potencjalnych kupców. Tak, Anna wie, gdzie co powinno mieć miejsce. Dlatego też cieszy się z - w jej mniemaniu - idealnego mężczyzny u boku i mieszkania w idealnej lokalizacji, które we dwoje mają właśnie nabyć. Oczywistą konsekwencją wszystkiego ma być oczywiście niezmiernie romantycznie przedstawiona propozycja małżeństwa. Niestety, ukochany Jeremy wcale nie czuje takiej potrzeby. I właśnie wtedy ojciec Anny opowiada jej o starej irlandzkiej tradycji, wedle której kobieta oświadczająca się dnia 29 lutego, nie mogła spotkać się z odmową. Od magicznej daty dzieli ich zaledwie kilka dni, na dodatek Jeremy właśnie wyjechał na konferencję do Dublina. Wiedziona impulsem, kobieta wsiada do samolotu, jednak pogoda sprawia, że samolot ląduje daleko od jej celu. Pozostaje teraz tylko znaleźć odpowiedni środek transportu, żeby nie przegapić magicznego dnia i momentu.
I tak dalej, i tak dalej. Takie recenzje pisałam już nie raz, nie dwa i nie dwadzieścia razy. Wystarczy zobaczyć takich filmów kilka aby natychmiast posiąść bezbłędną umiejętność opowiadania reszty filmu znając jedynie jego początek. Czasami wystarczy nawet trailer. Dlatego też tym razem pozwolę sobie nie wytknąć bardzo mało oryginalnego, ogromnie przewidywalnego scenariusza. Skupmy się lepiej na tym co pozytywne. Zdecydowanie na plus są tutaj nieprawdopodobnie urokliwe scenerie zapierającej dech w piersiach Irlandii – nie bez powodu Irlandczycy mówią, że mieszkają w najpiękniejszym kraju na świecie. Na plus jest też grająca Annę Amy Adams, chociaż jej gra jest lata świetlne od tego co zaprezentowała chociażby w fenomenalnej Wątpliwości. Ale cóż, taka rola jak ktoś ją napisał. Adams robi co może, kiedy trzeba jest śliczna, kiedy trzeba emocjonalna. Tworzy ciekawy, chociaż mało elektryzujący duet z Matthew Goodem. Ale jej wybór jest aż nadto oczywisty.
I może nawet czasami całość jest i śmieszna. Szkoda tylko, że miejscami przekroczona jest granica dobrego smaku. Spokojnie można by sobie darować dowcipu z gatunku „obcas głównej bohaterki wybija na weselu dziurę w głowie pannie młodej”. Pożyczone z filmów pokroju American Pie, niech lepiej tam zostaną. Nastolatki i tak na Oświadczyny po irlandzku przyjdą, zwabione reklamówką wielkiej miłości i urodą głównego bohatera. Ci starsi przyjdą, bo wiedzą dokładnie czego oczekiwać. Polskiego widza nie można nie doceniać, bo mimo kryzysu, kina mają się świetnie. I nie trzeba było dokonywać kolejnego idiotycznego tłumaczenia tytułu oryginalnego. Film i tak by sobie poradził.
Fot. filmweb.pl
Marta Czabała