Z Narnią Michaela Apteda jest jak z Krainą Czarów Tima Burtona. Przerost formy nad treścią. Przekombinowana, nudna bajka, mająca z Narnią tyle wspólnego, co Doda z metalem.
Najmłodsi z czworga rodzeństwa Pevensie - Łucja i Edmund - znowu trafiają do baśniowej krainy. Towarzyszy im nieznośny kuzyn Eustachy. Cała trójka razem z królem Kaspianem i załogą Wędrowca do Świtu wyruszają w pełną niebezpieczeństw podróż, której celem jest odnalezienie zaginionych baronów, wiernych poddanych ojca Kaspiana. Przeżywają masę przygód. Staczają zatrważający bój z morskim wężem i ratują Narnię przed niszczycielskimi zapędami pewnej tajemniczej mgły...
"Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu" to jedna z moich ulubionych części cyklu. Choć nie najlepsza. W dalszym ciągu mam bowiem ogromny sentyment do widzącego wszystko w czarnych barwach Błotosmętka ze "Srebrnego krzesła". To film, na który z niecierpliwością czekałam prawie dwa lata. Teraz, gdy jestem po seansie, śmiało mogę powiedzieć, że Apted zarżnął znany mi z dzieciństwa baśniowy świat C.S. Lewisa.
Scenarzyści nieudolnie poprzestawiali bieg wydarzeń. Dorzucili swoje trzy grosze tworząc wydumane wątki oraz iście hollywoodzkie, bardziej efekciarskie, niż efektowne zakończenie. Wąż morski sam w sobie robił ogromne wrażenie, zdecydowanie większe niż ten z telewizyjnej wersji przygód rodzeństwa Pevensie. Niemniej jednak uczynienie z niego wytworu wyobraźni Edmunda, czegoś na miarę piankowego marynarzyka z "Pogromców duchów", wołało o pomstę do nieba. Podobnie jak odbiegające od książki końcowe sceny batalistyczne, podsycające sztucznie stworzoną dramaturgię, czy zbyt długie przetrzymywanie Eustachego w ciele smoka. Co w gruncie rzeczy jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Momentami film tak jakby się urywał. Brakowało płynnego przejścia od sceny do sceny. O aktorstwie głównych bohaterów nie sposób się wypowiedzieć z uwagi na beznamiętny dubbing, który przybił ostatni gwóźdź do trumny tej marnej opowiastki.
Ta trzecia już z kolei ekranizacja "Opowieści z Narnii" to wyjątkowo banalna, pozbawiona głębszych treści, luźna interpretacja książki Lewisa. Christopher Marcus, Stephen McFeely i Michael Petroni za bardzo popuścili wodze wyobraźni. Przerobili magiczną opowieść na coś, czego nie warto nawet komentować. Być może trzymali kiedyś tę książkę w rękach, ale na pewno nie pokusili się o przewrócenie choćby jednej strony. Dzieciom powinno się spodobać. Dorośli, którzy wychowali się na tej serii, będą jednak rozczarowani. Pozostaje mieć nadzieję, że za realizację "Srebrnego krzesła" oraz pozostałych części weźmie się ktoś inny. W przeciwnym razie C.S. Lewis przewróci się w grobie jeszcze nie raz. Szczerze odradzam.
Fot. Filmweb