Film ledwo wszedł na ekrany kin, a już spadła na niego lawina krytyki ze strony naszych rodaków. Dlaczego? Bo Alicja źle zagrała i nie popisała się swoim angielskim, bo brakowało wartkiej akcji, bo nie była to ta opowieść, której spodziewano się po obejrzeniu zwiastuna...
A czego się spodziewano? Przesłodzonej, fabularnej opowieści o kuzynce disneyowskiej Arielki? Jeśli tak, to wielki błąd. Neil Jordan jest europejskim reżyserem, a jego filmom (z paroma wyjątkami) daleko jest do wielkich hollywoodzkich superprodukcji. Nie oznacza to jednak, że czegokolwiek im brakuje. Wręcz przeciwnie – nie jeden reżyser i ten zza Oceanu, i ten z Polski mógłby się od niego wiele nauczyć.
„Ondine” to historia irlandzkiego rybaka, imieniem Syracuse, który pewnego dnia wyławia z morza piękną kobietę. Nieznajoma nie zdradza swojego pochodzenia, przybiera imię Ondine i pozwala mu, jego córce i lokalnej społeczności uwierzyć w to, że jest selkie – mityczną morską istotą, która po wyjściu na ląd potrafi przybrać ludzką postać. Choć Ondine jest tytułową bohaterką tej melancholijnej opowieści, jej głównymi bohaterami są rybak Syracuse oraz jego chora na niewydolność nerek córka Annie. A sam obraz Neila Jordana nie jest płytką historią miłosną, lecz w pewnym stopniu psychologicznym portretem byłego alkoholika, który stara się wieść normalne życie, co nie jest takie proste w małym miasteczku. Tu każdy każdego zna, wszyscy pamiętają pijackie wybryki Syracuse’a, nikt (nawet ksiądz) nie pozwala mu o nich zapomnieć nazywając go prześmiewczo Circusem.
Colin Farrell urzekł mnie rolą pogodzonego ze swoim losem życiowego nieudacznika. Nie lubię tego aktora, ani jego śmiesznego irlandzkiego akcentu. Nie jestem nawet w stanie na palcach jednej ręki wyliczyć filmów z jego udziałem, które uważałabym za dobre. Ta moja najprawdopodobniej wrodzona niechęć do Farrella została raptem przełamana jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaczęłam dostrzegać jego talent i nie dziwię się, że całkiem niedawno okrzyknięto go najlepszym irlandzkim aktorem ubiegłego roku, wręczając mu za rolę Syracuse'a statuetkę podczas tegorocznej gali IFTA. Równie nieprzychylną opinię miałam o Alicji Bachledzie-Curuś, której nigdy nie uważałam za dobrą aktorkę. Nie ukrywam, że na film wybrałam się z powodu zwykłej ciekawości. Tak jak każdy chciałam zobaczyć naszą rodaczkę w międzynarodowym towarzystwie i obejrzeć film, na którego planie rozpoczął się jej romans z Colinem Farrellem. Alicja naprawdę zaskoczyła mnie i to bardzo pozytywnie. Bardzo dobrze zagrała trudną rolę kogoś, kim nie jest, a w kogo wierzą ludzie. Za „Ondine” zebrała na świecie bardzo pochlebne recenzje. Krytycy zgodnie uznali, że jest perełką tego filmu. Dlatego też wszelkie nieprzychylne komentarze na jej temat, których ciągle w naszym kraju przybywa, odbieram jako przejaw zwykłej ludzkiej złośliwości i zazdrości. Zwłaszcza, że tym co jej się najbardziej wytyka jest rażący słowiański akcent, to nasze słynne „r”. Zarzut jak najbardziej pozbawiony podstaw, jeśli do końca prześledzi się historię Ondine.
Poza Colinem i Alicją na ekranie widzimy również rewelacyjnego w roli księdza Stephena Rea, który w sumie wystąpił w dziesięciu filmach Neila Jordana, nagrodzoną statuetką IFTA za rolę drugoplanową Dervlę Kirwan oraz debiutującą na wielkim ekranie i w ogóle w filmie Alison Barry. Rola dziewczynki przykuwa chyba największą uwagę w tym filmie. Annie jest najmłodszą, lecz pomimo tego najbardziej dojrzałą bohaterką tej cudownej opowieści, co widać na każdym kroku. Wierzę, że przygoda Alison ze światem filmu nie skończy się na tej jednej roli!
Film wizualnie przywodzi na myśl „Kroniki portowe” Lasse Hallströma. Wpisuje się w konwencję magicznego realizmu. Jest bardzo poetycki. Baśniowy klimat podkreślają przepiękna ścieżka dźwiękowa młodego, islandzkiego kompozytora Kjartana Sveinssona oraz naturalna niebieska paleta barw, która wypełnia prawie każdą scenę. Zanurzając się w tym mokrym i ciężkim błękicie oraz sentymentalnych melodiach Sveinssona dajemy się ponieść ciekawej i naprawdę zaskakującej opowieści, w której na szczęście nie ma miejsca na rozległy wątek romantyczny. Owszem jest on widoczny, jednak nie przesłania fabuły, a scena miłosna pomiędzy Ondine i Syracusem pozostawia nutkę niedopowiedzenia.
„Ondine” jest obrazem, jakiego od dawna brakowało naszym kinom. Nie ma tu imponujących efektów specjalnych, ani pięknych kostiumów. Siłą tego filmu jest co innego – melancholijna atmosfera, malownicze plenery, sympatyczni bohaterowie oraz te niezwykle zabawne rozmowy w konfesjonale...
Fot. Filmweb.pl