"Niezniszczalni" - We-Dwoje.pl recenzuje

Niektórzy nigdy się nie starzeją. Przynajmniej chcą, żebyśmy tak myśleli. Najnowszy film Sylwestra Stallone to pomieszanie z poplątaniem schematów i stereotypów, wykorzystanych już chyba zresztą w setkach innych filmów. Przyznać jednak trzeba, że patrzy się na to z dużą dozą sentymentu i rozrzewnienia. Bo przecież to unikatowa okazja do zobaczenia na raz niemalże wszystkich idoli i bohaterów naszego dzieciństwa.
/ 16.09.2010 07:28

Niektórzy nigdy się nie starzeją. Przynajmniej chcą, żebyśmy tak myśleli. Najnowszy film Sylwestra Stallone to pomieszanie z poplątaniem schematów i stereotypów, wykorzystanych już chyba zresztą w setkach innych filmów. Przyznać jednak trzeba, że patrzy się na to z dużą dozą sentymentu i rozrzewnienia. Bo przecież to unikatowa okazja do zobaczenia na raz niemalże wszystkich idoli i bohaterów naszego dzieciństwa.

Przynajmniej tych, którzy dzisiaj mają już ponad 20 lat. Ba, pewnie nawet ponad 25. I wcale nie muszą być chłopcami. Kto nie oglądał nigdy w telewizji jednego z licznych Rambo, Cobry, Legendy Czerwonego Smoka, Uniwersalnego żołnierza czy innych, słynnych "mordobić", łże podle albo ogląda filmy potajemnie. Który to chłopiec nie miał w dzieciństwie swojego bohatera, swojego idola, z łatwością pokonującego najtrudniejsze nawet przeszkody, wychodzącego cało z sytuacji niemożliwych, zawsze przepełnionego stoickim spokojem, niemalże jakby stoczona właśnie wojna była herbatką u cioci.

I tutaj w zasadzie jest cały czas tak samo. Barney Ross (Sylvester Stallone) dostaje zlecenie obalenia dyktatora w Ameryce Południowej. Kompletuje dobrą i sprawdzoną ekipę. Wśród nich jest Lee Christmas (Statham), Yin Yang (Li) oraz sprawdzony i niezawodny przyjaciel Tool (Rourke).
Oprócz nich jest w tym filmie obowiązkowy czarny, a w zasadzie 2 czarne charaktery, piękna kobieta i bardzo, bardzo dużo wybuchów. Panowie strzelają, zakładają ładunki wybuchowe, detonują je niemalże pod swoim nosem, sami jednak oczywiście wychodzą ze wszystkiego niemalże bez szwanku. Co rusz wygłaszają teksty o moralności, trudach, znojach i o wspaniałym amerykańskim monopolu na to co słuszne. Trudno jest się przejąć ich dylematami, balansującymi gdzieś pomiędzy farsą a moralistycznymi traktatami, ale też przejmować się nie należy. W końcu to jedynie czysto sensacyjny film, napakowany aktorami, którzy już dawno dali się zaszufladkować w mało ambitnym ale doskonale sprzedającym się gatunku. Nie należy przejmować się mało wyrafinowanym aktorstwem (przy wszystkich Stallone i Rourke to niemalże wybitni wirtuozi swojego fachu) ani nadmiernym (i zupełnie zbędnym) eksponowaniem walorów fizycznych. W końcu każda córka generała jest pięknością absolutną, a każdy amerykański najemnik pozostaje w głębi duszy sprawiedliwym i opiekuńczym misiem.

Więc co pozostaje? Kilka uroczych scen i tekstów, świadczących o tym, że Stallone wcale nie traktuje tego filmu na serio. Prawdopodobnie z sentymentu, w jednej scenie zgodził się wziąć udział Arnold Schwarzenegger i bardzo dobrze, bo to najlepsza i najbardziej zabawna scena w całym filmie. To dzięki niej można, chociaż troszeczkę odróżnić go od innych opowieści o mięśniakach strzelających do wroga. Tylko czy kilka minut wystarczy, żeby chciało się pójść do kina?

Fot. Filmweb

Redakcja poleca

REKLAMA