Letnie kino nieporozumień: "The Terminators"

Marne kino to na ten film nade miar eufemistyczne określenie. Ten film zaniża wszelkie standardy jakie kiedykolwiek wyznaczyło kino science-fiction. Może gdyby powstał we wczesnych latach 70tych, dałoby się zrozumieć założenia i możliwości reżysera. Ale dla filmu z roku 2009 nie ma usprawiedliwienia.
/ 07.07.2010 10:51

Marne kino to na ten film nade miar eufemistyczne określenie. Ten film zaniża wszelkie standardy jakie kiedykolwiek wyznaczyło kino science-fiction. Może gdyby powstał we wczesnych latach 70tych, dałoby się zrozumieć założenia i możliwości reżysera. Ale dla filmu z roku 2009 nie ma usprawiedliwienia.


Chociaż może i nakręcenie tego w latach 70tych nie pozwoliłoby na uratowanie reputacji. Przecież to właśnie wtedy powstały pierwsze Gwiezdne Wojny, które jakby nie było, zdefiniowały pewne wartości gatunku. Wartości, które film "The Terminators" wziął, przeżuł w ustach i wypluł bez żadnego szacunku.

Rzecz (celowo omijając słowo „film”) rozpoczyna się na stacji kosmicznej, gdzie maszyny o jakże użytecznej marketingowo nazwie Terminatory (skracane na TRs) buntują się przeciwko ludziom, dość brutalnie zresztą usuwając ich ze świata. Terminatory, wszystkie zresztą grane przez jednego aktora, rozpoczynają jatkę na Ziemi, której celem – jak nakazywałoby się domyślać – jest przejęcie władzy. Kilku ocalałych z pomocą miejscowego szeryfa ucieka, tylko po to zresztą aby stać się celem polowania. Co dalej, wie chyba większość. Do końca wytrwają jedynie najbardziej zdeterminowani.
Mam podejrzenia, że gdyby buntujące się maszyny nazwać inaczej, po film nie sięgnęłaby nawet połowa tych, co go obejrzeli. A tak skojarzenia są oczywiste i jakże marketingowo użyteczne. Potem już wszystko się sypie. Ten filmowo podobny gniot jest zaprzeczeniem wszystkiego, co można by uznać za jakość. Grający Terminatora aktor jest tak drewniany, że przy nim Arnold Schwarzenegger wygląda jak mistrz dramaturgii. W większości zresztą skupia się na bieganiu i okazywaniu drgających, jak rozumiem zatrważająco mięśni. Reszta aktorów, zgodnie ze swoimi możliwościami i nakazami scenariusza biega od miejsca do miejsca z odpowiednim krzykiem, jawnie demonstrując, że nie umieją grać a rola w takim filmie powinna być karą za bardzo ciężkie przestępstwo. Przez niemalże półtorej godziny trwania filmu, nie można znaleźć w nim nic, co mogłoby chociaż troszeczkę wytłumaczyć czy zracjonalizować decyzję oglądania tej prawdziwej filmowej tortury. Nie pomaga ani marniutkie aktorstwo, ani scenariusz ani efekty specjalne robione chyba w Paint Brushu. Taki poziom nie przystoi nawet filmowi telewizyjnemu. Nawet mały ekran ma jakieś standardy. Ale ten film nie ma ich wcale.

Redakcja poleca

REKLAMA