Freddy się przebudził. Koszmar powrócił. Niestety nie tak straszny jak Wesa Cravena.
Tworząc remake żaden twórca nie uniknie porównania z pierwowzorem, w tym wypadku z jednym z najbardziej kultowych slasherów w historii kina. Nie da się też ukryć, że remaki rzadko kiedy bywają dobre, a jeszcze rzadziej lepsze od oryginału. Film Samuela Bayera niestety nie jest wyjątkiem. „Koszmar z ulicy Wiązów” ma bardzo ciekawą i oryginalną fabułę. Oto pewna grupka nastolatków dręczona jest we śnie przez psychopatycznego mordercę Freddy’ego Kruegera. Ubrany w ciemny kapelusz, bluzkę w czerwono-zielone pasy oraz uzbrojony w rękawicę z nożami poddaje się swojej ulubionej rozrywce, czyli zabijaniu. Sen miesza się z jawą. Bohaterowie panicznie boją się zasnąć, a gdy już padają z wycieńczenia, nie dane im jest odpocząć, ponieważ koszmar wcale się nie kończy, wręcz przeciwnie – dopiero się zaczyna.
Raz, dwa idzie Freddy cicho sza... No właśnie, co z tym Freddym? Jackie Earle Haley jako Freddy okazał się słabą namiastką oryginału. Z premedytacją zarżnął postać stworzoną przez Roberta Englunda. Nowy Freddy nie wzbudza lęku. Nie odznacza się specyficznym poczuciem czarnego humoru. Beznamiętne, a nawet tępe spojrzenie Haley’a zamiast przerażać – po prostu bawi. Jakby tego było mało charakteryzatorzy nie popisali się tworząc nowy image Kruegera. To nie był Freddy jakiego znamy. Jedynym atutem przemawiającym na korzyść Haley'a jest barwa jego głosu, która rzeczywiście nieźle komponowała się z tą postacią.
Trzy, cztery zamknij drzwi na spusty cztery... przed pedofilem rzecz jasna, bo nim w obrazie Bayera stał się Freddy Krueger. W koszmarze Cravena to niedopowiedzenie – dlaczego Freddy zabija – było kwintesencją całego filmu. Posądzono go o zamordowanie 20-cioro dzieci. Gdy uniknął kary z ramienia wymiaru sprawiedliwości, rodzice urządzli polowanie, a gdy już go dopadli, bez skrupułów podpalili. W moim mniemaniu Freddy powrócił po to, by się na nich zemścić. Rodzice dotkliwie odczuwają śmierć swoich dzieci, więc mordowanie ich jedno po drugim wydaje się racjonalnym wytłumaczeniem jego powrotu na ulicę Wiązów. To wendeta w najczystszej postaci. Niektórzy poczynania Kruegera określają mianem psychozy wywołanej traumatycznym dzieciństwem. Inni uważają, że był psychopatycznym mordercą (tak za życia, jak i po śmierci), który czerpał przyjemność z przelewania krwi, ot tak bez powodu. Można powiedzieć, że ile głów, tyle pomysłów na to, dlaczego Freddy mordował. Wspomniane już pedofilstwo jest ewidentnie najmniej smacznym ze wszystkich domysłów, skutecznie zabijającym ducha koszmaru Cravena.
Pięć, sześć krucyfiks do ręki weź... Tylko on może Cię uchronić przed kiepskim aktorstwem drętwej Rooney Mara, średniej Katie Cassidy, sztucznego Thomasa Dekkera, udręczonego Kyle’a Gallnera oraz takiego sobie Kellana Lutza. Przede wszystkim byli zbyt poważni jak na swój wiek. W porównaniu z beztroskim Johnnym Deppem, wesołą Heather Langenkamp, czy zabawnym Jsu Garcia jawili się jako grupka dorosłych przebranych za licealistów. Heather Langenkamp jako Nancy była przekonująca. Na jej twarzy malował się cały wachlarz emocji. Gdy uciekała przed Freddym w jej oczach naprawdę widać było przerażenie. Rooney Mara była natomiast bezpłciowa. Jej narkotyczne spojrzenie w ogóle nic nie wyrażało. Równie dobrze Freddy mógłby ją rozszarpać. Myślę, że widzom nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
Siedem, osiem późno spać położysz się... Niekoniecznie. Być może zaśniesz od razu, bo w gruncie rzeczy nie ma się czego bać. Sceny zażynania nie są tak drastyczne i tak malowniczo krwiste jak w oryginale. Nie będziesz miał żadnych koszmarów. Freddy z pewnością Cię nie dopadnie. Twórcy nie wykorzystali bowiem potencjału drzemiącego w zdecydowanie lepszych efektach specjalnych. Nie oddano klimatu tego genialnego slashera, w którym krew lała się strumieniami. Zabrakło kultowej już sceny, w której Johnny’ego Deppa „zjada” łóżko. Scena, w której Nancy zostaje zaatakowana w wannie przez Kruegera nie wzbudza żadnych emocji.
Dziewięć, dziesięć dziś ze snem pożegnasz się... Czyżby? Prawdopodobnie kilka razy zdarzy się Tobie przysnąć już w trakcie seansu. Nie rób jednak tego, ponieważ obraz Samuela Bayera pomimo wielu wad, ma też trochę zalet. Z pewnością należy do nich muzyka Steve’a Jablonsky’ego. Co prawda nie jest tak przejmująca jak Charlesa Bernsteina, lecz mimo to czasem wywołuje na skórze gęsią skórkę. Uwagę zwraca też dobrze dopracowana scenografia, która oddaje klimat filmu, w którym rzeczywistość miesza się z jawą. Czasem ciężko odróżnić co jest prawdą, a co tylko snem.
„Koszmar z ulicy Wiązów” Samuela Bayera ciężko nazwać dobrym filmem. W porównaniu z remake’m „Piątku 13-stego” jest naprawdę niezły. Jednak w zestawieniu z koszmarem Cravena przegrywa na całej linii. Nie dość, że aktorstwo pozostawia wiele do życzenia, pomysł z domniemanym pedofilstwem Kruegera zniesmacza, a charakteryzatorzy nie popisali się tworząc nowy image ikony kina grozy, to jeszcze przełamano konwencję klasycznego slashera. Poza „final girl” przeżywa ktoś jeszcze...