To już nie są chłopaki w rajtuzach, dla których sprzeciw wobec feudalnego ustroju i obracanie łuków, strzał i wiejskich dziewek jest życiową misją. Najnowszy „Robin Hood” to owszem, przygotowany z rozmachem film przygodowy, zakrapiany polityką z najwyższych szczebli władzy i w ogóle fajnym średniowiecznym klimatem, ale pod względem jakiejś wyższej koncepcji siadający kompletnie fabularnie i realizacyjnie.
Nie twierdzę, że tym filmem Ridley Scott zamordował legendę o Robin Hoodzie, która i tak, jeśli zasięgnąć do źródeł historycznych, jest dość mętna i dzięki temu na tyle plastyczna, by móc ją co rusz i na nowo interpretować. Podszedł do niej nawet dość nowatorsko, jak na dotychczasowy robinhoodowski dorobek filmowy, przedstawiając historię sprzed momentu, w którym Robin stał się wyjętym spod prawa banitą odbierającym bogatym, a dającym biednym. Ale jednocześnie w całej tej historii zabrakło jakiejś ikry, konkretnego przesłania, powodu do większych wzruszeń, w zamian zaś mamy nieśmieszny humor (czy też raczej szczątkowy), ziejące banałem – a nawet naiwnością – chwyty fabularne i co najgorsze, powtórkę z rozrywki. Bo oglądając najnowszy film Scotta, miałam wrażenie, że reżyser jeszcze nie wyszedł z rzymianek, w których kręcił jeden ze swoich najlepszych filmów – „Gladiatora”.
Bo znowu na wielkim ekranie objawiła się obsesja reżysera – ta związana z władzą i jej ciemną stroną. Swoim stylem Scott wplótł podobną do tej, z jaką mieliśmy styczność w „Gladiatorze”, intrygę polityczną, w którą oczywiście Robin Longstride, czy też Robert Loxley, pod którego nazwiskiem nasz główny bohater się ukrywa, zamieszany jest po uszy. I to jest chyba największy minus (pomijając to, że sam Russell Crowe wygląda identycznie jak Maximus – ani mu zbytnio nie dodano lat, ani bardziej gęstej czupryny włosów, by odróżnić go od poprzedniej, nagrodzonej Oscarem roli) filmu, który serwuje nam ten sam ulubiony motyw reżysera w postaci ciemnych układów na najwyższych szczeblach władzy, której zależy tylko na własnej wygodzie i dorzuca do tego identycznie uwikłanego bohatera – za dużo widział, za dużo wie o tym, co szykują pokątnie kombinujący przeciwnicy króla, trzeba się więc go pozbyć. No więc Robin, niegłupi facet, który wie, czym grozi transportowanie królewskiej korony w szatach rycerza, którym nie jest, ucieka, a jego kryjówką staje się ciche Nottingham. Czyżby więc tutaj zaczęła się bardziej tradycyjna część legendy? Nic z tych rzeczy, Scott snuje swoją autorską wersję opowieści dalej, niestety – z coraz gorszym skutkiem.
Nie spotkamy tutaj złego szeryfa zapyziałego Nottingham, dybiącego na cnotę Lady Marion – szeryf to prosty, trochę przygłupawy, ale praktycznie w kadrze się nie pokazujący konformista, który zatańczy tak, jak mu władza zagra. W Nottingham najważniejsza jest jednak Marion właśnie oraz włości jej teścia, sir Waltera Loxleya, a ojca jej męża Roberta Loxleya właśnie, pod którego fatałaszkami ukrywa się nasz Robin. I ten etap życia przebranego w ciuchy zięcia Robina jest chyba jednym z ciekawszych momentów z całego filmu: są miłe dla oka i ucha przekomarzanki Marion (piękna, ale dość mdła w tej roli Cate Blanchett) z naszym niedoszłym Hoodem, arcyzabawne wypowiedzi sir Loxleya (Maks von Sydow – genialny, choć łudząco podobny w wyglądzie i jakimś stopniu w filmowej osobowości do Marka Aureliusza, czyli Edwarda Harrisa z „Gladiatora” właśnie), a jeszcze lepiej wypadają rozmowy łucznika z jego kompanami po łuku. Jest lekko i swojsko, wręcz przyjemnie usypiająco, ale wszystko co dobre, szybko się kończy, więc i Robina w końcu wywiewa z sennego Nottingham w celu ratowania Anglii przed inwazją Francuzów. I tutaj, na jego drodze ku chwale króla, pojawiają się niesamowite buble fabularne i scenariuszowe dziury, w które legendarny łucznik co rusz wdeptuje.
Bo nagle się okazuje, że Robin to syn kamieniarza – ale nie zwykłego układacza kamieni, lecz niedocenionego filozofa, twórcy fundamentów jednego z najważniejszych dokumentów w historii Anglii, Magna Charta Libertatum – karty swobód obywatelskich, które jednocześnie ograniczały władzę króla i z jasnych, feudalnych powodów wejść w życie w najbliższym czasie nie mogły. Za ich szerzenie bezczelny kamieniarz oczywiście zginął, a Robin był – jako dziecko – świadkiem zabójstwa, więc trauma prześwituje mu co rusz w snach, ale nie bardzo chce się wyjaśnić. Za sprawą sir Loxleya prawda dawnego wspomnienia wychodzi na jaw – a oświecony już Robin dostaje misję wykonania: musi (on!) kazać królowi zebrać się w garść i w zamian za wsparcie narodu (czytaj angielskich hrabiów) dać mu odrobinę luzu (Pomijam już kwestię zgodności historycznej całego tego eventu, bo przecież nie o to w tym filmie chodziło). Scott wkłada więc w usta prostego dezertera pełną powagi, wzniosłą i mądrych słów przemowę, która sprawia, że król – uprzednio obiecawszy wszystkie swobody – wraz z możnowładcami rusza na angielskie wybrzeże, by odeprzeć atak okrętów francuskich na miarę Amerykanów podczas D-Day (ci, co widzieli okręty, na pewno wiedzą, o co mi chodzi). Moment kulminacyjny jest oczywiście pełen heroicznej walki, krwi i rzutów kamery na pełne pasji uderzenia rąbiących na oślep lub celnie mieczy i wzruszającego (choć strasznie banalnego) wsparcia wojsk Jana bez Ziemi przez dzielną Marion i jej komanda elfo-dzieci. Bitwa wygrana, ale nie wojna – bo Jan obraca kota ogonem i karty, mimo danego wcześnie słowa, nie podpisuje, wyganiając Robina za karę do lasu na wieczną banicję za to, że podszyła się pod rycerza – a to przecież był wówczas czyn karalny. No ale dzięki temu, w ten naiwny sposób rodzi się legenda – równie banalna jak cały ten film. Tylko że ona w tej naiwności sama w sobie się broni, ale obraz, który ją uwiecznia w światowej filmografii, już nie.
Sceny batalistyczne, których może nie ma tak dużo jak w „Gladiatorze”, są wyreżyserowane na najwyższym poziomie, zdjęcia angielskich nizin chwytają za serce, a muzyka, której nasłuchałam się niegdyś w Anglii, po prosu zachwyca prostotą i jednocześnie tym niesamowitym, trudnym do opisania jedynym w swoim rodzaju klimatem. Ale na tym chyba skończę wymieniać zalety tego filmu, bo ogólnie to jest kiepsko. Bez polotu, bez tego „czegoś” po prostu. A może tak właśnie miało być? Scott zastrzegł, że miała to być historia prawdziwa o przygodach Hooda, żadna tam bajeczka, tylko osadzona w realiach historia, z którą utożsamią się wszyscy fani sprawiedliwego łucznika wśród niesprawiedliwych średniowiecznych możnowładców. Wyszło jednak, że jest to historia tylko jego, na jego własne kopyto zrobiona.
Fot. FilmWeb
Magdalena Mania