Cywińska, przenosząc ponownie na ekran opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza (po raz pierwszy zrobił to Jerzy Zarzycki w 1966 roku), postanowiła zerwać z hipokryzją i odsłonić skomplikowane, biseksualne jądro tego miłosnego trójkąta. I dobrze. Tylko że to, co z polskiej, zaściankowej perspektywy wygląda na akt odwagi, w kontekście kina światowego jest po prostu anachronizmem. Erotyzm hetero czy homo pokazuje się dzisiaj w sposób znacznie bardziej bezpośredni, bez eufemizmów i przemilczeń. Tymczasem Cywińska wciąż posługuje się językiem modernizmu – umieszcza historię w niekonkretnej, „ponadczasowej” przestrzeni, każe postaciom mówić metaforami, a tam, gdzie należałoby się spodziewać wybuchu seksualnej namiętności, układa z ciał aktorów figury Erosa i Tanatosa (patrz chociażby scena zapasów w błocie, która wygląda jak cytat z „Barw ochronnych” Zanussiego). Związek Oli i Janka jest więc – mimo urody i talentu Gruszki i Zawadzkiego – kompletnie pozbawiony chemii. Na głównego bohatera niespodziewanie wyrasta „ten trzeci”, ale i on może w końcu wykonać jedynie serię teatralnych gestów w malowniczo podniszczonych dekoracjach. Martwe jest piękno „Kochanków z Marony”, martwa ich miłość, martwy jest wreszcie sam film.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Kochankowie z Marony”, reż. Izabella Cywińska, Polska 2005, SPInka, premiera 26 czerwca