„Mastering the art of French Cooking” – książka od której się wszystko zaczęło. Julia Child zrewolucjonizowała amerykańską kuchnię, a Julie Powell wiernie odtwarzając zawarte w niej przepisy, dodała swojemu życiu szczyptę pikanterii – zdobyła popularność, w końcu spełniła się jako pisarka, a jej historia pokazała światu, że życie nie jest takie bezbarwne, jakim nam się wydaje.
Kim jest Julia Child? Szczerze mówiąc, nie miałam o niej zielonego pojęcia przed obejrzeniem tego filmu. Wiedziałam tylko, że jej programy kulinarne cieszyły się swego czasu dużą popularnością w Stanach Zjednoczonych. Ot, taka prekursorka gotowania na ekranie, coś w stylu amerykańskiej wersji Nigelli Lawson. W kinie odkryłam jednak, że była kimś więcej. Przede wszystkim uroczą, błyskotliwą, charyzmatyczną, dowcipną, bezpośrednią, ambitną i nadzwyczaj entuzjastycznie nastawioną do życia kobietą, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Julia Child nie urodziła się znakomitą kucharką, lecz stała się nią dzięki swojej pracowitości. Miłość do jedzenia i chęć przyrządzania mężowi wyśmienitych potraw sprawiła, że w wieku trzydziestu siedmiu lat zapisała się na kurs gotowania do prestiżowej szkoły kucharskiej Le Cordon Blue w Paryżu, nawet nie przypuszczając, że zainspiruje ją ona do napisania iście pionierskiej książki kucharskiej, która na trwale zmieni amerykański styl życia.
Julie Powell to z kolei trzydziestoletnia mężatka znudzona swoją pracą w charakterze urzędniczki państwowej i niespełniona pisarka, desperacko chcąca nadać swemu życiu sens. Przyjemność odnajduje w gotowaniu, więc żeby do reszty nie zwariować oddając się codziennej rutynie, postanawia w 365 dni sporządzić 524 potrawy swojej największej idolki Julii Child. Za namową męża zaczyna również prowadzić blog, który motywuje ją do wytrwania w tym postanowieniu i dzięki któremu o jej kulinarnych przygodach będzie się mogła dzielić z resztą świata.
„Julie i Julia” to ekranizacja książki Julie Powell i kolejne dzieło Nory Ephron, której nazwisko kojarzy się przede wszystkim z takimi filmami jak „Masz wiadomość”, „Bezsenność w Seattle”, „Kiedy Harry poznał Sally”, „Michael”, czy „Czarownica”. Nie zdziwi mnie zatem fakt, jeśli film ten przypadnie do gustu zwłaszcza damskiej części widowni. Mężczyźni mogą z czasem poczuć się znudzeni brakiem konkretnej akcji. Jednakże zapewniam Was, że brawurowa rola Meryl Streep jest w stanie zrekompensować to chwilowe znużenie. Robię to niechętnie, ale muszę przyznać, że początkowo jej nie doceniłam i dopóki nie wróciłam z seansu do domu, i nie włączyłam youtube, żeby obejrzeć fragmenty programów kulinarnych Julii Child, nie zdawałam sobie sprawy, jak Streep rewelacyjnie wykreowała jej postać. Te ruchy, gestykulacja, sposób mówienia, a nawet barwa głosu, nie wspominając o wyglądzie, sprawiały, że z ekranu spoglądała na nas nie Meryl, lecz prawdziwa Julia Child! Nic dziwnego, że Streep po raz szesnasty nominowano do Oscara. Partnerował jej jak zawsze wspaniały Stanley Tucci – król drugoplanowych ról, z którym Meryl spotkała się już na planie Diabła ubierającego się u Prady. Nic dodać nic ująć.
Najbardziej interesowała mnie jednak rola Amy Adams. Nie ukrywam, że głównie ze względu na nią wybrałam się do kina. Od czasu „Zaczarowanej” jej kariera nabrała niesamowitego rozpędu i po obejrzeniu tego obrazu jestem przekonana, że czeka ją jeszcze długa i świetlana przyszłość w branży filmowej. Pytacie dlaczego? Choć Amy nie była wierną kopią Julie Powell – kompletnie nie przypominała jej z wyglądu – to jednak z wielką lekkością tchnęła w tę postać taką wrażliwość i takie ciepło, że od samego początku wzbudziła we mnie dużo sympatii i sprawiła, że strasznie mocno kibicowałam jej, żeby podołała wyzwaniu, którego się podjęła. Największą rolę odegrały zwłaszcza jej oczy. To z nich można było wyczytać całą gamę emocji, które targały bohaterką – od olbrzymiej radości, kryjącej się w jej sercu, gdy dzieliła się swoimi dokonaniami na blogu, przez chwile zwątpienia i rozpaczy, gdy nie potrafiła sprostać przygotowaniu niektórych potraw, które jej idolka z naiwną łatwością wyczarowywała w swojej kuchni, po wielkie przerażenie faktem, że niczym kat będzie musiała dokonać egzekucji na kilku homarach, żeby dzięki temu nie pominąć żadnego przepisu Julii Child, a przy okazji uraczyć swoich znajomych cudowną kolacją. Z czystym sumieniem mogę więc powiedzieć, że jesteśmy świadkami narodzin gwiazdy wielkiego formatu.
Nie da się ukryć, że Nora Ephron uwielbia opowiadać jedną historię za pomocą dwóch obrazów, z perspektywy dwóch głównych bohaterów. Po „Bezsenności w Seattle” i „Masz wiadomość” również w „Julie i Julia” zazębiają się dwa światy Julii Child i Julie Powell, czyli Paryż lat 50-tych oraz współczesny Nowy Jork, dzięki czemu mamy okazję wziąć udział w czarującej podróży w czasie i przestrzeni. „Julie i Julia” jest bez wątpienia filmem lekkim, łatwym i przyjemnym. I wcale nie opowiada o tym, że prawdziwe spełnienie kobiety możliwe jest tylko przy garach. Wyrafinowane smaki i zapachy przeplatające się przez całą historię są tak naprawdę tłem opowieści o poszukiwaniu szczęścia, które w gruncie rzeczy jest na wyciągnięcie ręki, tylko trzeba umieć je dostrzec. Julia Child oraz Julie Powell odkryły je dzięki gotowaniu, a sposób w jaki mówiły o jedzeniu i kosztowały swoich potraw sprawiał, że sama nabrałam ochoty na niektóre z nich. Ślinka pociekła mi zwłaszcza na widok słynnego boeuf bourguingnon, który po wyjściu z kina przyrzekłam sobie przyrządzić i w gruncie rzeczy dopięłam swego. A moje wrażenia? No cóż, prawdziwa rozkosz dla podniebienia!
Zrobiło się trochę za słodko. Żeby więc nie pokleić się od nadmiaru cukru, który właśnie się posypał, chciałabym zwrócić uwagę na nie najlepszą ścieżkę dźwiękową. Alexandre Desplat jest znanym i cenionym na całym świecie kompozytorem, jednakże jego muzyka moim zdaniem nie współgra z filmem i z pewnością nie zapada w pamięć. Brakowało mi czegoś na wzór intrygujących melodii Michaela Giacchino, które towarzyszyły kulinarnym podróżom szczurka Remy w cudownym „Ratatuj” Pixara, roznosząc przy tym dyskretne, a mimo to wyraziste zapachy tych wszystkich smakowitych potraw, będących kwintesencją kuchni francuskiej.
Jednak pomimo tego małego mankamentu, najnowsze dzieło Nory Ephron jest prawdziwą ucztą dla oczu i balsamem dla duszy. To niezwykle soczysty kawałek, nasyconej wyrafinowanymi smakami i zapachami historii amerykańskiej kuchni, opowiedziany z dużą dawką humoru oraz cudowny spektakl aktorskich umiejętności duetu Streep i Adams, które są jak powiew świeżego powietrza w czasach, gdy od talentu aktorów ważniejsze bywają efekty specjalne. Film jest inspirujący, czarujący, skłaniający do refleksji nad własnym życiem, a w szczególności do zakupu kolejnej kostki masła, którego nigdy za mało. Bon appétit!
Fot. Filmweb.pl