Zero emocji. Banalny, szkolny morał i mierna gra wspaniałych na co dzień aktorów. Nieznośny patos. Aż trudno uwierzyć, że tak kiepski film wyszedł spod ręki jednego z najciekawszych i najbardziej utalentowanych reżyserów współczesnego kina. Zdecydowana pomyłka i rozczarowanie. Oj pokonany ten niepokonany.
Czy naprawdę ten papierowy i rozwleczony film zrobił Clint Eastwood? Nie chce mi się wierzyć, że taki dobry reżyser popełnił taką gafę. Eastwood dawno już przecież wyrobił sobie najwyższą markę jakości jako reżyser a jego filmy - pełne emocji i doskonałego aktorstwa - opowiadały historie ludzi w najtrudniejszych sytuacjach życiowych, sytuacjach ekstremalnych. Eastwood nie idzie na łatwizny, wydobywa ze swoich aktorów nieznane wcześniej umiejętności a same filmy, choć bardzo trudne, zostawiają na widzach głębokie wrażenie.
A tutaj jest zupełnie inaczej. Invictus konstrukcją i fabułą a już najbardziej aktorstwem przypomina bardziej niedzielny film Disneya, wpajający nachalnie swoim widzom przesłodzony morał. Nie zrozumcie mnie źle, lubiłam filmy Disneya, ale tutaj nie wypada. Zwłaszcza jeśli powstaje, jakby nie było, realistyczny, oparty na faktach film. Na pewno jeśli powstaje dramat. A życie Nelsona Mandeli to przecież bez wątpienia materiał na niejeden film, dramat, film sensacyjny i obyczajowy. Film poważny, traktujący temat z szacunkiem na jaki zasługuje. Nawet jeśli opowieść dotyczy wyłącznie jego niewielkiej części, to i tak zasługuje na coś więcej.
Ta niewielka część to tutaj mistrzostwa świata w Rugby, których RPA było gospodarzem w 1995 roku. Mandela był wtedy prezydentem młodym stażem, a kraj wymagał bardzo wielu reform. Społecznie niepokoje i ledwo co zniesiony apartheid sprawiały, że kraj stał na granicy wojny domowej. Podziały społeczne istniały dalej, teraz były jedynie nielegalne, na dodatek poziom ubóstwa przekraczał wszelkie możliwe normy. Rolą Nelsona Mandeli było nie tylko w miarę łagodne przeprowadzenie reform ale też możliwie najbardziej bezkonfliktowe wprowadzenie zmian mających zapewnić krajowi jedność, niezależnie od rasy czy statusu społecznego.
Jedną z najbardziej wyrazistych cech tego podziału był bez wątpienia sport. Wedle społecznych i rasowych podziałów, sport był od lat domeną Afrykanerów - białych potomków holenderskich osadników. Czarni tworzyli swoje drużyny, nie mieli jednak praktycznie żadnego dostępu do reprezentacji narodowych. Narodowa reprezentacja ukochanego przez naród rugby była dla czarnych mieszkańców symbolem rasistowskich podziałów. Była też, jeśliby wierzyć filmowi, fatalna a wygrane były jedynie sporadycznym wydarzeniem. Tę właśnie drużynę, zwaną Springboks, Nelson Mandela (Morgan Freeman) upatruje sobie na sposób na zjednoczenie swojego społeczeństwa. Wzywa do siebie kapitana Francoisa Pienaara (Matt Damon) i pokrótce zachęca do walki w nadchodzących mistrzostwach świata. Pienaar dość sceptycznie przyjmuje koncepcję walki o wygraną, wkrótce jednak zaraża wizją zwycięstwa nie tylko siebie ale i drużynę. Przy akompaniamencie afrykańskich pieśni i hymnu, powiewających flag nowej, demokratycznej RPA, Springboks docierają do finału. A cały kraj, niezależnie od rasy czy też statusu społecznego, wstrzymuje oddech przed jednym, ale najważniejszym dla nich meczem...
Gdyby ta historia nie wydarzyła się naprawdę, z pewnością już dawno wymyśliłoby ją Hollywood. Jest tutaj dokładnie wszystko, co potrzebne w amerykańskim filmie, takim który przyciągnie masy, całe rodziny i da zarobić producentom. Nie znaczy to jednak, że jest tutaj wszystko czego potrzebujemy w filmie Clinta Eastwooda. Eastwood przyzwyczaił nas do filmów trudnych, zmuszających do myślenia, pełnych niejednoznacznych bohaterów. Tutaj wszystko podane jest przenośnie i dosłownie jak na tacy. Biali są biali a czarni czarni, nie tylko w sensie dosłownym ale i w przenośnym. Wewnętrzna zmiana i narodowe zjednoczenie, które jak rozumiem ma obrazować ten film, podana jest nachalnie i stereotypowo. Trudno jest mi uwierzyć w białych, wychowanych w apartheidzie policjantów, którzy ściskają się z czarnymi dziećmi ze szczęścia, a jeśli nawet - na pewno nie uwierzę, że transformacja zachodzi w nich na dobre a po krótkiej euforii, nie wracają do dawnych animozji. A Eastwood tak właśnie snuje swoją opowieść. Zbyt mocno sięga tutaj po nadmiar jednoznaczną symbolikę, próbuje nas przekonać, że to właśnie ten jeden mecz stał się przyczółkiem do transformacji RPA w kraj demokratyczny. Natrętnie podaje nam przesłanie, morał oraz nieznośnie dużo narodowościowego patosu, nie pozwala na samodzielne myślenie, nie zostawia żadnego pola do interpretacji.
Nawet aktorzy zdają się nie czuć w swoich rolach zbyt komfortowo. Morgan Freeman, aktor wszechstronnie utalentowany i ogromnie utytułowany, tutaj jest jedynie poprawny. Wykorzystuje swoje fizyczne podobieństwo do Nelsona Mandeli ale nie jest w stanie wtoczyć w swoją postać emocji, pasji i tej miłości do kraju, z której znany jest przecież były już prezydent. Jeszcze gorszy jest Matt Damon, sztuczny, papierowy, absolutnie niewiarygodny. Damon wydaje się poświęcać jakiekolwiek emocje na rzecz odpowiedniego południowoafrykańskiego akcentu. Nie znam powodu, dla którego zarówno Damon jak i Freeman otrzymali za swoje role nominacje do Oscarów. Strach myśleć, że może w minionym roku nie było nikogo lepszego.
To mógł być dobry film. Mógł, ale nie jest. Podejrzewam jednak, że i tak znajdzie swoich odbiorców i przekroczy koszta kręcenia. Znajdą się widzowie skuszeni znanymi nazwiskami i opowieścią, która jest ciekawą częścią trudnej historii kraju. Ba, będą pewnie tacy, którzy wybaczą Eastwoodowi niemiłosierne wprost dłużyzny (133 minuty!) i przeciąganie sceny finałowej (20 min!) do niemożliwości. Mam jednak wątpliwości, czy znajdą się tacy, którzy z kina wyjdą w pełni usatysfakcjonowani. Zwłaszcza jeśli znają możliwości Clinta Eastwooda i grających u niego aktorów. Tutaj mocno, mocno zaniżone. Papierowe, mało wciągające, wysokobudżetowe widowisko. Szkoda.