"Inland Empire"

"Inland Empire" fot. Kino Świat
Pogmatwany, zrywający z tradycyjną narracją. O czym jest ten film? Lynch pobłądził w labiryncie własnego filmowego imperium.
/ 17.08.2007 11:27
"Inland Empire" fot. Kino Świat
Film "Inland Empire" jest w stu procentach lynchowski – oniryczny, pogmatwany, zrywający z tradycyjną narracją. To bezkompromisowa artystyczna wizja adresowana do wszystkich, którzy w kinie cenią sobie ekstremalne wyzwania. Dla tych, którzy do tej pory nie zetknęli się z twórczością amerykańskiego reżysera (są jeszcze tacy?!), może to być całkiem ekscytująca podróż w nieznane, dla całej reszty będzie to jednak kolejna wizyta w dobrze znanej lynchowskiej rupieciarni. Tu, pośród ostrych świateł, grubych czerwonych kotar, wąskich korytarzy, mrocznych schodów i przejść oraz całej galerii tajemniczych postaci, toczy się wielopiętrowa historia Nikki/Susan (Laura Dern).

Aktorka dostaje wymarzoną rolę w owianym mroczną legendą filmie. Już kiedyś rozpoczęto jego realizację, ale przerwała ją śmierć odtwórców głównych ról. Teraz kolejny reżyser (Jeremy Irons) postanawia doprowadzić rzecz do końca z nową obsadą, Nikki oraz Devonem (Justin Theroux). I jest to zaledwie początek historii, która rozgrywa się według logiki halucynacji albo snu, a nie hollywoodzkich skryptów scenopisarstwa. Kamera prowadzona ręką samego Lyncha deformuje świat i bawi się fakturą obrazów, zamieniając pokoje w klaustrofobiczne jaskinie, ulice w pogmatwane ścieżki tajemniczego labiryntu, a ludzi w zjawy. Z minuty na minutę atmosfera gęstnieje, a klimat paranoi narasta. Świetnie współtworzy go zaśnieżona Łódź pokazana jako miasto upiór (jeśli tutejsze władze sądziły, że David Lynch wypromuje to miasto, srodze się zawiodły. Ja na miejscu turystów po takiej zachęcie omijałabym je szerokim łukiem). Bardzo dobrze w świecie "Inland Empire" odnaleźli się polscy aktorzy – śniąca na jawie Karolina Gruszka i Krzysztof Majchrzak, który jest tak naładowany emocjami, jakby za chwilę miał eksplodować na ekranie.

Wszystko fajnie, tylko o czym jest ten film? Z ręką na sercu przyznaję – nie wiem. Mogę jedynie nieśmiało wyznać, co mi się wydaje. "Inland Empire" wydał mi się esejem o aktorstwie jako zejściu do piekieł cudzych emocji i cudzego życia, o dogrzebywaniu się w sobie kogoś obcego, wreszcie – o zagubieniu granicy między rzeczywistością a fikcją i rozpaczliwym poszukiwaniu wyzwolenia z nie swojej tożsamości. I jako taki wydał mi się nawet sugestywny i momentami niezwykle przejmujący.

Przez resztę czasu, a jest go naprawdę dużo, miałam jednak wrażenie, że David Lynch – niegdysiejszy wizjoner kina – balansuje na cienkiej granicy maniery, pretensjonalności i pseudoartystycznego bełkotu. I, niestety, czasem ją przekracza. Eksploatuje i mnoży stare chwyty, ale niewiele ma do dodania. To prawda – w "Inland Empire" stworzył wielkie imperium namiętności. Tak wielkie, że sam się w nim zgubił.

Małgorzata Sadowska/ Przekrój

Redakcja poleca

REKLAMA