Hollywoodland

Swoim fabularnym debiutem reżyser „Rodziny Soprano” i „Seksu w wielkim mieście” udowadnia, że jest świetnym rzemieślnikiem.
/ 16.02.2007 11:25
Swoim fabularnym debiutem reżyser „Rodziny Soprano” i „Seksu w wielkim mieście” udowadnia, że jest świetnym rzemieślnikiem. Skupia się na formie, stylowych nawiązaniach do kina noir, „podwójnej” narracji, ale wyważa dawno już otwarte drzwi. Nie dlatego, że po raz kolejny wraca do zamierzchłych czasów Hollywood, ale dlatego, że nie mówi o nich niczego nowego.

„Hollywoodland” to skrzyżowanie opowieści o obsesyjnym dążeniu do kariery z wielowątkowym „czarnym” kryminałem niczym „Bulwaru Zachodzącego Słońca” z „Chinatown”.
Młody George Reeves (dobry, ale nie zachwycający Ben Affleck) chce zostać cenionym aktorem, w czym pomóc ma mu starsza od niego Toni (Diane Lane), żona wicedyrektora MGM. Kupuje kochankowi dom, załatwia rolę Supermana w serialu, ale Reeves, zamiast się cieszyć, wpada we frustrację – fikanie w głupawym kostiumie i piski dziecięcych fanów nie są szczytem jego marzeń. Historię aktora poznajemy właściwie oczami Louisa Simo (Adrien Brody), detektywa amatora, który chce odkryć zagadkę śmierci Reevesa (zginął od kuli w swoim mieszkaniu w 1959 roku). Policja twierdzi, że popełnił samobójstwo, matka aktora upiera się, że ktoś go zabił. Reżyser trochę za bardzo koncentruje się na pytaniu „kto?”: hipotetyczne wersje wydarzeń mieszają się z faktami, detektyw – zamiast zbliżać się do prawdy – staje się ofiarą gry w fałszywe tropy. Im bardziej Simo brnie w śledztwo, tym bardziej przekonuje się jednak, że wiele go z Reevesem łączy. Owszem, nie jest tak elegancki i przystojny i nie bawi się na przyjęciach z Ritą Hayworth i Billym Wilderem. Tak samo marzy jednak o sławie i przejściu do pierwszej, zawodowej ligi (detektywów z prawdziwego zdarzenia), tak samo plącze się we frustracji i groteskowym życiu osobistym. Więc jednak samobójstwo?
Tego nie wiemy do końca, ale odbieranie sobie życia (Reeves to postać autentyczna) zdarzało się w Fabryce Snów od początku. Z wielkiego napisu „Hollywoodland” nad Los Angeles (zmienionego później na „Hollywood”) rzucali się niedoszli gwiazdorzy, aktorscy nieudacznicy i filmowi bankruci. Hollywood lat 50. i Hollywood współczesne to co prawda inne pieniądze, inna technika i inne metody sprzedawania iluzji, ale wciąż te same ambicje, zawiedzione nadzieje i złamane życiorysy. Film Coultera powstał więc być może nie tylko z nostalgii za okrutnym, ale jeszcze „niezmechanizowanym” okresem w dziejach Fabryki Snów. Bo „Hollywoodland” to poniekąd film dla Bena Aff-lecka, który zdobył dzięki niemu aktorską nagrodę w Wenecji, a w wywiadach powtarza, że czuje się jak jego bohater: niewykorzystany, zaszufladkowany i wrzucony na siłę (!) na okładki kolorowych gazet. O tym, że George Reeves – co zaświadczają jego filmy – nie miał też talentu, Affleck woli chyba nie pamiętać.

Paweł T. Felis/ Przekrój

„Hollywoodland”, reż. Allen Coulter, USA 2006, 125’, Forum Film, premiera 16 lutego