Po nieudolnie zrealizowanej ekranizacji "Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi" David Yates wziął się w garść i stworzył najlepsze dzieło w swoim dorobku.
W Hogwarcie rozpoczyna się kolejny rok nauki, jednak Harry'emu, Ronowi i Hermionie nie w głowie edukacja. Aby pokonać Voldemorta muszą odnaleźć i zniszczyć wszystkie horkruksy. Uzbrojeni w przedmioty, które pozostawił im w spadku profesor Dumbledore, wyruszają w długą, męczącą i niebezpieczną podróż od której zależą losy świata czarodziejów...
Steve Kloves starał się jak najwierniej odzwierciedlić historię zawartą w książce. W związku z tym pierwsza część epickiego finału jest tak samo nudna i przegadana jak powieść J.K. Rowling. Ma znamiona takiej ciszy przed burzą. Jest wprowadzeniem do ekscytujących wydarzeń, które rozegrają się dopiero na końcu. Szczerze mówiąc byłam oczarowana obrazem Yatesa, a nawet uważam, że jest ciut lepszy od książki (oczywiście ciągle mam na myśli jej pierwszą połowę). Z utęsknieniem wspominając kompozycje Johna Williamsa obawiałam się muzyki Alexandre'a Desplat. Jak się jednak okazało idealnie współgrała ona z rewelacyjnymi zdjęciami Eduardo Serry. Na uwagę zasługuje wspaniale zrealizowana opowieść o Trzech Braciach. Film jest bardzo klimatyczny i myślę, że oddaje atmosferę książki. Miejscami może trochę nużyć, a nawet dołować, lecz trudno, aby stopniowo opanowywany przez Voldemorta świat był tak samo beztroski i kolorowy, jak wtedy, gdy Harry zobaczył go po raz pierwszy. To bez dwóch zdań najmroczniejsza z dotychczasowych ekranizacji, momentami doprawiona sytuacyjnym humorem, lecz nie najlepsza. Żadnemu reżyserowi nie udało się bowiem oddać ducha tej powieści tak jak Chrisowi Columbusowi.
Szkoda, że zrezygnowano z niektórych, wręcz symbolicznych scen. Mam tu na myśli pożegnanie Harry'ego i Dudleya, pochowanie oka Moody'ego, które Harry wykradł z drzwi Dolores Umbridge w trakcie swojej misji w Ministerstwie. Brakowało opowieści Stworka, a także sceny, w której Harry znajduje list matki. Rozumiem, że z braku czasu, a być może i funduszy co nieco wycięto. Zresztą dokładając do tych scen kilka innych, których również nie pokazano, film dłużyłby się nieskończoność, a nie o to przecież chodzi. Ewidentnym niedopatrzeniem, które wołało o pomstę do nieba był jedynie spacer Harry'ego po Ministerstwie bez użycia Peleryny Niewidki. A przecież chłopak ścigany był listem gończym!
Miło było zobaczyć twarze, z którymi część z nas już się trochę zżyła. W końcu towarzyszą nam od prawie dziesięciu lat. Wspaniale jest obserwować, jak ci młodzi aktorzy dorastali, jak z filmu na film rozwijał się ich warsztat. Mam tu zwłaszcza na myśli wspaniałą Emmę Watson, trochę przypakowanego Ruperta Grinta, jak również przezabawnych braci Jamesa i Olivera Phelpsa. Bezapelacyjnie najlepszą aktorką tej części jest Helena Bonham Carter w roli demonicznej Bellatrix Lestrange. Jak zwykle zachwycają Alan Rickman, Ralph Fiennes i Julie Walters.
Jakkolwiek pierwsza część "Harry'ego Pottera i Insygniów Śmierci" przypadła mi do gustu, trudno oceniać książkę po okładce. Aby wypowiedzieć się szerzej na temat całej ekranizacji musimy poczekać jeszcze rok na premierę drugiej, ostatniej części cyklu. Dopiero mając przed oczami całość będzie można stwierdzić, czy w myśli zasady do trzech razy sztuka Yates sprostał powierzonemu mu zadaniu, czy koniec rzeczywiście wieńczy dzieło.
Fot. Filmweb