Niezły film polityczny i porządny komentarz co do polityki prezydenta George’a Busha. Dobre aktorstwo rekompensuje bardzo mozolny początek i niespiesznie rozwijającą się fabułę. Warto obejrzeć, chociaż całość lepiej przyjmą wielbiciele polityczno – obyczajowego gatunku.
Kiedy George Bush obejmował urząd amerykańskiego prezydenta, nic nie zapowiadało, że jego prezydencja upłynie pod znakiem nieustających militarnych konfliktów. Osama bin Laden dał Amerykanom pretekst to rozpoczęcia akcji, do której szykowali się już wielokrotnie. Teraz mogli zaś to zrobić w doskonałym stylu i pod hasłem wyzwolenia świata od tyrana i jego chęci zniszczenia demokratycznej części świata. Tak właśnie rozpoczęła się inwazja na Irak. Większość z nas była przekonana, że Saddam Hussain ma jednak coś na sumieniu a Amerykanie – choć nadgorliwi – robią tak jakąś pozytywną robotę. W końcu fraza „broń masowego rażenia” robi swoje.
Z biegiem czasu okazywało się jednak, że tej broni wcale nie było. Co więcej, oświadczenia rządu o ich tajnych informacjach okazały się być bredniami wyssanymi z palca. Wtedy jeszcze mało kto wiedział, że autor rzekomego raportu o działalności Saddama, sam był oburzony wykorzystywaniem swojej osoby w fabrykowaniu dowodów. Joseph Wilson, były ambasador, wysłany przez CIA do Afryki zaprzeczył, aby Hussain prowadził tam jakieś nielegalne interesy, to jednak na niego powołał się Bush w swoim przemówieniu o powodach inwazji. W napisanym do New York Times’a artykule „Czego nie znalazłem w Afryce” Wilson brutalnie rozprawił się z postawą rządu, zarzucając mu fabrykowanie dowodów w imię swoich celów. Rząd amerykański wziął ciężki odwet na nim i jego rodzinie.
Film Douga Limana to ewidentny polityczny komentarz do poczynań administracji Busha i jego chęci „wyzwolenia świata’, co przecież tak dobrze wychodziło Ameryce w przeszłości. To także historia rodziny, która chcąc chronić siebie i powiedzieć światu prawdę, musiała zmierzyć się z istnym Goliatem. Doug Liman, znany z dość porządnych filmów sensacyjnych - rozwija swój film bardzo (czasami za bardzo) powoli, definitywnie rozwijając wszystko dopiero w ostatnich trzydziestu minutach. Można się zmęczyć. I to dopiero te ostatnie pół godziny czyni cały film wartym oglądania. To film doskonałych aktorów, tutaj zdecydowanie bardziej Seana Penna niż Naomi Watts. Niezależnie jednak od tego, kto jest lepszy, oni razem tworzą klimat całej tej, prawdziwej przecież opowieści. Penn ma w sobie coś takiego, że potrafi zagrać wszystko i we wszystkim jest równie wspaniały. Przyćmiewa Watts, doskonałą przecież aktorkę, tutaj też grającą na bardzo wysokim poziomie. To oni razem stanowią centralną oś tego filmu, doskonale zmontowanego (doskonałe zdjęcia), świetnie wyreżyserowanego, może właśnie tylko trochę zbyt wolnego. Nie trzeba, ale jak już traficie do kin, być może uda się wam całość docenić.
Fot. Filmweb