Woody Allen powrócił z europejskich wojaży do rodzinnego Nowego Jorku. Bohaterami swojego najnowszego dzieła uczynił ekscentrycznego i niezwykle zrzędliwego fizyka kwantowego, głupiutką dziewczynę z prowincji oraz jej pruderyjną i pobożną matkę. Nie zabrakło złośliwych monologów oraz specyficznego allenowskiego dowcipu. Mistrz ciętej riposty powraca w wielkim stylu!
Wbrew temu, co sugeruje polski tytuł, nie dowiedziałam się „Co nas kręci, co nas podnieca”. Bardziej zapamiętałam frazę „Whatever works”, czyli „Jakby nie było” ewentualnie „Wszystko jedno”, która pada w filmie kilka razy i która nawiązuje do oryginalnego tytułu tego filmu, a przede wszystkim oddaje jego przesłanie. O dziwo nawet Niemcy, którzy lubują się we własnych tłumaczeniach i okropnym dubbingu, pozostali przy „Whatever works”. Polski tytuł należałoby więc dodać do listy niefortunnych tłumaczeń. Film być może zawiedzie tych, którzy sugerując się błędnie sformułowanym tytułem i równie nieudanym plakatem (z którego wynika, że głównymi bohaterami tej opowieści jest dwójka młodych ludzi) spodziewali się lekkiej komedii romantycznej, lecz na pewno spełni oczekiwania wielbicieli talentu Woody’ego Allena i miłośników całej masy ironicznych, czasem ostrych i niezwykle trafnych dialogów, pełnych błyskotliwych ripost i uszczypliwych docinek.
Głównym bohaterem tej historii jest Boris Yellnikoff – zrzędlity, zgorzkniały, ekscentryczny tetryk i mizantrop, który dzięki swojemu geniuszowi prawie dostałby Nagrodę Nobla, którego małżeństwo było prawie idealne i któremu prawie udało się popełnić samobójstwo (ach gdyby nie ta markiza). Nie przebiera w słowach. Z jego ust co rusz padają sformułowania w stylu: pustogłowy zombie, kompletny idiota, imbecyl, kretyn, którymi z niespotykanym wdziękiem obdarza wszystkich wokół nie bacząc na wiek ich odbiorców. Pewnego dnia na swej drodze spotyka prostolinijną, dobroduszną Melody St. Ann Celestine – od czasów Marylin Monroe w „Pół żartem, pół serio” najgłupszą z najgłupszych blondynek w historii kina, którą Boris stara się otrząsnąć z warzywnej hibernacji i która zupełnie nieświadomie staje się inicjatorką późniejszych wydarzeń.
Obsada filmu jest rewelacyjna! Na pierwszy plan wybija się oczywiście Larry David, odtwórca postaci Borisa, swoją gadalitwością, gestykulacją i sposobem wyrażania się do złudzenia przypominający Woody’ego Allena. Klasa sama w sobie! Poza Larrym Davidem zachwycają także urocza Evan Rachel Wood oraz posiadająca przeogromny talent komediowy Patricia Clarskon. Uważam, że „Co nas kręci, co nas podnieca” dużo by stracił ze swego uroku, gdyby Mariettę Celestine zagrała inna aktorka. Patricia Clarskon w roli z początku świątobliwej kobiety z prowincji, która z czasem przemienia się w wyzwoloną nowojorską artystkę jest po prostu fenomenalna!
Wydaje mi się, że Woody Allen nie bez powodu wrócił do Nowego Jorku. Miasto to będące symbolem seksualnego wyzwolenia, o czym z pewnością wiedzą miłośnicy „Seksu w wielkim mieście”, odkrywało przed bohaterami ich najskrytsze pragnienia, pozwalało im odrodzić się jak feniks z popiołów. Dzięki całej tej na nowo uświadomionej seksualności w filmie nie zabrakło naprawdę zabawnych zwrotów akcji oraz sytuacyjnego komizmu podsysconego dowcipnymi dialogami. Bo tym, co budowało ten film były przede wszystkim dialogii, cała masa dialogów, a także złośliwe monologi Borisa, które skierowane były do nas, publiczności. To naprawdę miłe uczucie, gdy również i my w pewnym stopniu możemy uczestniczyć w opowiadanej historii, gdy przydziela nam się rolę odbiorców danej opowieści, a nie tylko widzów tępo śledzących rozwój wydarzeń.
„Co nas kręci, co nas podnieca” to niezwykle ciepła, serdeczna, okraszona niezawodnym allenowskim humorem opowieść o tym, jaki wpływ na nasze życie wywiera przypadek. Film pomimo zgryźliwych uwag głównego bohatera tryska optymizmem, wywołuje salwy śmiechu na sali kinowej, pozostawia widza w iście szampańskim nastroju!
Fot. Filmweb.pl