Bliskie spotkania... Część 15. kolekcji

Roy Neary, pracownik amerykańskiej sieci rozsyłającej energię elektryczną, ma zbadać przyczyny niezwykłych zaburzeń energetycznych w stanie Indiana. Podczas wykonywania zadania dostrzega przemykające po niebie tajemnicze światła. Niecodzienne zjawisko niemal programuje jego dalsze życie.
/ 18.11.2008 13:57

Roy Neary powodowany niezrozumiałym przymusem, sam nie wiedząc dlaczego, buduje w swoim domu model góry, której nigdy nie widział. Słyszy też ciągle pięć dziwnych dźwięków. Nie on jeden. Kilkunastu innych świadków tych zjawisk również odczuwa niewytłumaczalną potrzebę dotarcia do samotnej góry, która – jak się okazuje – jest lądowiskiem pojazdów pozaziemskich istot...

W latach siedemdziesiątych XX w. niezidentyfikowane obiekty latające, zwane od angielskiego skrótu UFO (Unidentified Flying Object), rozpalały wyobraźnię milionów mieszkańców Ziemi. Powstawały na ich temat tysiące artykułów, setki książek, dziesiątki filmów. Wynikało z nich, że Ziemię od lat, może od stuleci, systematycznie odwiedzają w swoich bezszelestnych statkach jacyś Obcy, zwani potocznie kosmitami, reprezentanci znacznie wyższej niż ludzka cywilizacji.

Rzecz w tym, że najczęściej widywano (i opisywano) same obiekty latające, niezwykle rzadko natomiast widywano ich pasażerów. Jeśli już takie relacje się pojawiały, ich weryfikacja była nadzwyczaj trudna. Stąd prosty wniosek na użytek żądnych sensacji czytelników: kontakty są, ale oficjalne czynniki otaczają je najwyższą tajemnicą.

Dla niezależnych badaczy–amatorów dostępne natomiast były rozrzucone po całym globie ślady pobytu Obcych – w mitologii, kulturze materialnej, znakach odciśniętych w przyrodzie. Idąc tym tropem, szwajcarski hotelarz Erich von Daeniken zbił w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na swoich książkach o odwiedzinach kosmitów spory majątek.

Historie te naturalnie inspirowały także filmowców. Cóż bowiem, jak nie film, mógł unaocznić zwolennikom hipotezy o UFO, którzy nigdy nawet nie widzieli tajemniczego obiektu na niebie, jak może wyglądać spotkanie człowieka z istotą spoza jego planety. Film Stevena Spielbera „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” stał się światowym przebojem nie tylko dlatego, że został znakomicie zrealizowany, ale też z tej przyczyny, że zdołał zaspokoić rozbudzone nadzieje i tęsknoty.

Dlaczego bliskie spotkania akurat „trzeciego stopnia”? Spielberg, reżyser i współtwórca scenariusza, posłużył się klasyfikacją stworzoną przez „ufologa” J. Allena Hyneka, a opisaną w jego książce „The UFO Experience: A Scientific Study” (Doświadczenie UFO: Studium naukowe). Zgodnie z zaproponowanym przez Hyneka podziałem pierwszy stopień to obserwacja UFO, drugi namacalne dowody działalności obcych, trzeci zaś to bezpośredni z nimi kontakt. Stopień pierwszy to temat na film dokumentalny. Stopień drugi dobry jest dla filmów „daenikenowskich”. Prawdziwym wyzwaniem dla twórców kina sf stał się natomiast ów stopień trzeci, kiedy człowiek i kosmita spotykają się oko w oko lub wręcz stykają fizycznie.

 

 

 

Steven Spielberg przyjął to wyzwanie. Opromieniony sławą thrillera „Szczęki”, w którym w sposób nowatorski – jak na ówczesne możliwości – zastosowano efekty specjalne, budując za duże pieniądze budzącego grozę sztucznego rekina-ludojada, stanął przed zadaniem jeszcze trudniejszym. W „Bliskich spotkaniach...” bowiem Obcy mieli budzić nie grozę a zachwyt, a jednocześnie ich potęga musiała być niekwestionowana. To, że potrafi reżyserować filmy, Spielberg już udowodnił. Teraz miał pokazać (po raz pierwszy, ale nie ostatni), że potrafi robić także filmy sf.

Według pierwotnego pomysłu reżysera akcja miała się rozpocząć od wyprawy francuskiego badacza zjawisk UFO do niedostępnych obszarów dżungli amazońskiej. Tam w ogromnych sztucznych kraterach spoczywać miały samoloty, które zaginęły bez śladu wraz z pilotami nad Trójkątem Bermudzkim. Zaginięcie samolotów rzeczywiście miało miejsce 5 grudnia 1945 r. Wydarzenie to przypisano później w wielu publikacjach aktywności UFO, ale miejsce, w którym miały się odnaleźć, to już czysta fantazja. Niemniej nakręcenie tych scen okazało się zbyt drogie i wytwórnia postanowiła zacząć całą opowieść inaczej – od zakłóceń w sieci energetycznej spowodowanych zbliżaniem się do Ziemi, nad amerykański stan Indiana, tajemniczych obiektów latających.

Pomysł z samolotami, z którymi kontrolerzy lotów tracą kontakt, w czołówce filmu jednak się pojawia. Tajemnicze zniknięcie pilotów znajduje wyjaśnienie w końcowych ujęciach. Między początkową a finalną sceną widz w napięciu obserwuje, jak wizyta tajemniczych istot burzy i zmienia życie grupy zwyczajnych obywateli, którzy mieli szczęście bądź nieszczęście znaleźć się w planach kosmicznych przybyszów.

Tak zwani zwyczajni obywatele zderzają się z podwójną tajemnicą. Jedna dotyczy wizyty tajemniczych istot, druga zaś sekretu, jaki z tych odwiedzin czynią władze. Obcy bowiem kierują się swoją strategią, wybierając przedstawicieli rodzaju ludzkiego (nawiasem mówiąc, samych Amerykanów), którzy dostąpią zaszczytu wejścia na ich statek, a władze – organizując to spotkanie – swoją. Spielberg, budując na tym pomyśle swoją opowieść, osiąga podwójny efekt tajemniczości. A że pod względem reżyserskim poszczególne sceny prowadzone są po mistrzowsku, jego dzieło trafiło do klasyki kina sf. Co prawda zastosowane w „Bliskich spotkaniach...” efekty specjalne, wobec niesamowitego postępu w tej dziedzinie, dziś już może nie zachwycają, sam film jednak ciągle fascynuje i zachwyca.