Przypadek czy normalne następstwo pewnych zdarzeń? Dlaczego Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) trafia pewnej deszczowej nocy do akurat tego stojącego dosłownie pośrodku niczego domu? Do domu, do którego wraca po kilku miesiącach, ale tym razem jako podejrzany o zabójstwo jego mieszkańców, małżeństwa Dziabasów? Czemu stało się to, co się stało i jak do tego doszło? Wszystkiego dowiemy się dzięki milicyjnemu śledztwu, ale czy tak naprawdę bardziej się przez nie cała sprawa nie zagmatwa? Czy właśnie jeszcze bardziej ugrzęźnie w jakimś pośniegowym błocie, w ludzkiej chciwości i zawiści?
Jest rok 1978. Film rozpoczyna scena wyładowania się z milicyjnych nysek kilkunastu umundurowanych funkcjonariuszy, wśród których jedynym zakutym w kajdanki jest Środoń. Wszyscy kierują się w stronę stojącego pośrodku pola śniegu opuszczonego domu, obok którego stoi spalona stodoła. W środku domostwa ma miejsce wizja lokalna, podczas której powoli, przeplatając się z obrazami z przeszłości, rozwija się opowieść Środonia dotycząca tej feralnej nocy, podczas której trafił do tego domu i jako jedyny obudził się po niej żywy, bo reszta domowników leżała zaszlachtowana w różnych miejscach domostwa i obejścia. Co się wtedy stało, pytają Środonia milicjanci, zapijając butelkami wódki kolejne etapy przesłuchania, przeprowadzają a to śledztwo, a to maglują własne, równie mroczne jak dochodzenie w sprawie zabójstwa Dziabasów prywatne sprawy, zakąszając je ogórkami konserwowymi i paląc „Męskie”.
Stojący na uboczu dom Dziabasów wydaje się być z początku ciepłą przystanią dla zagubionego w ciemnej nocy wędrowca Środonia. Małżeństwo początkowo nieufne wobec przybysza szybko oswaja się z przemoczonym i przyjaźnie zachowującym się mężczyzną, a na stole na znak nowej znajomości szybko staje wódka. Żona Dziabasa (Kinga Preis) robi pyszny rosół, w telewizji leci Helena Vondračkowa, Dziabas (Marian Dzięgiel) i Środoń umawiają się na wspólny interes, który pozwoli im wydobyć się z peerelowskiej szarzyzny i biedy, wszyscy tańczą i cieszą się, że ta jedna noc tak mogła odmienić życie całej trójki. I rano Środoń przekonuje się, że wódki było odrobinę za dużo, a kac moralny będzie go męczył do końca jego dni, bo okazuje się, że ten interes już na samym początku pochłonął aż trzy ofiary. Ale jak to się mogło stać? Jak w ciągu tych kilku deszczowych godzin krew zaczęła się lać wręcz strumieniami, a dom, który okazać się miał przytulną ostoją, przeobraził się w jakieś koszmarne więzienie z horroru?
Wojciech Smarzowski zrobił thriller psychologiczny, podczas którego zostajemy wbici w fotel z wrażenia: z filmu bije niepokój, który sprawia, że w napięciu czekamy, co wydarzy się za pięć minut. Wszystko zaczyna się dość niewinnie, ale to napięcie stopniuje się, bo retrospekcje nie dają nam spokoju, wprowadzają drugi plan, który wciąż rodzi kolejne pytania dotyczące tej strasznej nocy. Jednocześnie sami milicjanci i ich sprawy powodują, że w tym samym czasie skupiamy się na innych, mających równie kryminalne znamiona problemach, jakie dzieją się w życiu mundurowych. A my sami mamy wrażenie, że wszystkie te sprawy dotyczą także nas samych, bo choć ubrane w peerelowski kostium, to dotykają nas i dzisiaj, wydając są jakoś dziwnie bliskimi. Bo te małe i wielkie grzeszki bohaterów „Domu złego” to są też nasze, skrywane mocno i równie płytkie w charakterze powody, które powodują u nas równie duże zezwierzęcenie jak u postaci z filmu Smarzowskiego.
I to nie ten dom powoduje, że zło wycieka nagle ze wszystkich bohaterów, którzy się z nim zetkną. On tylko je pobudza, wywołuje na światło dzienne jak jakieś ukryte zwierzę, które musi właśnie zapolować i które w pewnym momencie poczyna sobie do woli, nieograniczone żadnymi hamulcami. Wyłazi z nich cała masa ich słabości, złych cech charakteru, tego, co zawsze jest łatwiej w człowieku wywołać niż inne, dobre odruchy. Dają upust złym emocjom, z których jedna pociąga drugą, aż w końcu powodują, że na końcu tego „pościgu za swoim za wszelką cenę” kryje się kulminacja tego zła.
Śniegu w tym filmie dużo, ma się wrażenie, że jakby miał coś przykryć lub oczyścić. Jednak gdy się go rozgrzebie, pod jego białą, czystą warstwą znajduje się zwykłe, czarne błoto. Metafora ludzkiej duszy, w której dobro miesza się ze złem? Gdzie nic tak naprawdę nie jest jednoznacznie określone? Smarzowski w rozmowie z Katarzyną Janowską przyznaje, że każdą ze swych postaci starał się bronić, wciskając w jej charakterystykę odpowiednią mieszankę dobrych i złych cech: żaden z milicjantów tak naprawdę nie jest zepsuty do szpiku kości, ich zniewolenie i sposób traktowania zwykłych ludzi można zrzucić na zniewalający ludzką godność system, ale do końca krystaliczni także nie są. Każdy z nich ma jednak ludzkie problemy, które sprawiają, że w którymś momencie usprawiedliwiamy ich postępowanie w danych okolicznościach. Podobnie zresztą jest z winnym-niewinnym Środoniem, który mimo wrażenia, że milicjanci właśnie w nim, dla świętego spokoju i szybkiego rozwiązania sprawy, chcą widzieć mordercę, swoje też ma za uszami. Wystarczy jednak jeden moment, jedna rzecz, która sprawi, że ten nasz cień, który mamy w sobie od urodzenia, weźmie nad nami górę, zawładnie naszym sposobem myślenia i osobowością i spowoduje, że wydarzy się coś naprawdę tragicznego. Wszyscy grzęźniemy w tym błocie, jeśli tylko na to pozwolimy i w odpowiednim momencie nie zastopujemy tej pędzącej kuli śnieżnej naszego domowego, prywatnego zła.
Fot. filmweb.pl
Magdalena Mania