Czy ten dość brutalny i mroczny epizod ludzkości można opowiedzieć z humorem, nie szargając przy okazji pamięci tych, którzy zginęli w tym czasie? Można. Tarantino uciekł się bowiem do inteligentnej komedii czy też pastiszu, w której umiejętnie ominął newralgiczne momenty historii II wojny światowej: nie ma tutaj mowy o obozach zagłady czy krwawych przesłuchaniach w więzieniach SS lub innych okropnościach. Reżyser skupił się na historii komanda, które niczym partyzancki oddział na tyłach wroga robi największe spustoszenie wśród jego szeregów dzięki swej małej liczebności, ale niewiarygodnej jednocześnie skuteczności. Konsekwencja działań bękartów prowadzi ich szybko do głównego celu europejskiej misji: wyeliminowania Hitlera, ale w tej sprawie przyjdzie im jednak działać z niemiecką kolaborantką, aktorką Bridget von Hammersmark i (przypadkowo i właściwie nieświadomie) pewną Żydówką, której kilka lat wcześniej udało się zbiec z miejsca masakry jej rodziny.
Tytułowymi bękartami jest komando „gotowych na wszystko” żołnierzy żydowskiego pochodzenia, którzy wyruszają z USA do okupowanej Europy, by zwyczajnie wybić co do nogi (a przynajmniej jak najwięcej) napotkanych na swojej drodze nazistów. Ich przywódcą, który za trofea każe sobie przynosić skalp zdarty z każdego zabitego, jest Aldo Raine, przysłowiowy „facet z jajami”, dla którego antynazistowska misja jest życiowym celem. Nie przepuści żadnemu wyznawcy hitlerowskiej ideologii, a jeśli zdarzy się, że któryś ujdzie z życiem z jego rąk, to na pewno nie zapomni spotkania z bękartami, nosząc na czole pamiątkowy, charakterystyczny stygmat.
Kto najlepiej wymierzy karę oprawcy? Oczywiście – jego ofiara. Odwrócenie ról w filmie Quentina Tarantino dla niektórych będzie oczywistym odwetem za to, co Niemcy w czasie wojny robili z Żydami, dla innych jednak nie będzie to aż tak ważne lub widoczne: w „Bękartach…” bowiem obok prostej, spiskowej fabuły ważne są rewelacyjne kreacje bohaterów, bez których cały ten zgiełk nie miałby ani racji powodzenia, ani właściwego klimatu. Niektóre postacie są bardzo przerysowane (szczególnie Adolf Hitler, który mimo uwieczniających jego dumną sylwetkę obrazów okazuje się małym, neurotycznym i głupim człowiekiem) i zabawne, ale jednocześnie prawdziwe: przerażający w swym wyrachowaniu, ale i domyślności jest pułkownik Hans Landa (rewelacyjny Christoph Waltz) mający pseudonim Łowcy Żydów, wprowadzający wypowiedzeniem jednego tylko słowa niesamowite napięcie SS-man Deiter Hellstrom (August Diehl), wybuchowy „znawca” kina Joseph Goebbels (Sylvester Groth). Naziści budzą więc pożądaną odrazę i jednocześnie zamierzony (przynajmniej niektórzy) komizm, natomiast walczące z nimi bękarty i stojący po ich stronie przypadkowi bohaterowie także humor, ale przede wszystkim sympatię: bo jak nie lubić wybuchającej wciąż perlistym śmiechem, maskującym potajemne spotkanie w knajpie z ekipą Raine’a Bridget von Hammersmak (naprawdę świetna Diane Krueger), która mimo niemieckiego pochodzenia bierze czynny udział w misji zgładzenia Hitlera, ponurych, małomównych i lubujących się w mordowaniu nazistów bękartów, a także ich przywódcy (w roli Aldo Raine’a bardzo dobry Brad Pitt), który za uśmiechem wesołego sadysty skrywa równie dużą jak jego koledzy chęć odpłacenia Niemcom za to, co zrobili jego rodakom. Jest jeszcze Shoshana – także małomówna i rzadko się uśmiechająca, planująca na zimno wielką masakrę, świetnie pasowałaby do komanda bękartów. Ale ona uderza w Niemców z innej strony, planowanej z ukrycia i będącej efektem wyrafinowanej zemsty. Wszyscy mają w sobie jakieś „ale” – i świetnie, w toku akcji, ten swój cień rozwijają: czy to miną, czy oczami, czy sposobem mówienia lub poruszania się. Dosłownie wszystkim, co sprawia, że są tak wyraziste i przekonujące.
Dla niektórych film wyda się – dosłownie – „przegadany”, ale na dialogach opiera się cała intryga: to właśnie przygotowywanie akcji, cała jej teoretyczna otoczka jest sednem. Nie przychodzimy na bezsensowną sieczkę, którą serwują nam dzisiejsze pseudohorrory, pozbawione wszelkiej logiki i w ogóle fabuły, a skupione na pokazaniu krwawych jatek. „Bękartów” trzeba po prosu wysłuchać, by zrozumieć, o co właściwie chodzi, samemu połączyć fakty, obserwować zachowania i wyłapywać niuanse oraz nawiązania do innych klasyków filmu. Trzeba być uważnym i przyjemnie napiętym przy oglądaniu tych dialogowych potyczek, bo na końcu każdej z nich czai się zaskakujący, świetnie zainscenizowany przez reżysera wizualnie i sytuacyjnie finał.
Jak na reżysera, który lubuje się w scenach makabry, tych jest wyjątkowo mało, choć jak już się pojawiają, to są odpowiednio krwiste i realistyczne. Sceny konfrontacji z Niemcami są szybkie jak błyskawica i nie sposób czasem stwierdzić, kto do kogo i czym strzelał lub jakim przedmiotem rzucał. W każdym razie robią te sceny – jak zwykle u Tarantino – wrażenie, choć nie są najważniejsze. Oprócz, oczywiście, finałowej jatki, którą ogląda się długo i z perwersyjną wręcz przyjemnością.
Niektórym oczywiście nie spodoba się to antymartyrologiczne potraktowanie poważnego tematu ludobójstwa II wojny światowej. Film jednak wyraźnie nie chce nawiązywać do tej sfery, w pewnym sensie nawet się od niej odcina, bo chce opowiedzieć tylko jeden, mały fragment zaprawiony Tarantinową wyobraźnią i będący jedynie wariacją na temat wojny, a nie misyjną anegdotą. Oto historia inaczej – bo kto powiedział, że wojna jako taka to „niedotykalska świętość”. Artyści ponoć mogą więcej i w przypadku „Bękartów wojny” dobrze się stało, że Tarantino nie przejmował się konwenansami i utartymi schematami. Jak zwykle zresztą w jego przypadku.
Fot. filmweb.pl
Magdalena Mania