Alicja pobiegła za Białym Królikiem i wpadła do jego nory. Nie pamiętała jednak krainy, w której się znalazła. Pogrążona w mroku pod okrutnymi rządami Czerwonej Królowej nie była tym baśniowym światem, do którego już kiedyś trafiła. Co jeszcze się w niej zmieniło?
W „Alicji w Krainie Czarów” z jednej strony w znajdziemy wszystko, czego moglibyśmy spodziewać się po Timie Burtonie. Mamy znakomitych aktorów – Johnny'ego Deppa jako Szalonego Kapelusznika i Helenę Bonham Carter jako Czerwoną Królową, świetnie dobraną do tytułowej roli Mię Wasikowską, a także szereg innych niezwykle utalentowanych głównie brytyjskich aktorów, w większości podkładających głosu mieszkańcom tej krainy. Strona wizualna zachwyca już od pierwszych chwil pobytu Alicji w magicznej krainie. Podejrzewam, że nie ma znaczenia, czy najnowszą produkcję Burtona ogląda się w trójwymiarze, czy nie. Efekt jest bowiem tak czy owak piorunujący, a wszystko dzięki tak niesamowitym postaciom jak Kot z Cheshire, czy Dyludyludi i Dyludyludam. Z drugiej strony...
Przez pół filmu mieszkańcy krainy zastanawiali się, czy przybyła do nich „ta” Alicja, a mnie trapiło, czy „ta” burtonowska wizja Krainy Czarów ma cokolwiek wspólnego ze światem Lewisa Carrolla. Brakowało mi nutki absurdu z odrobiną szaleństwa. W filmie nie zabrakło skomplikowanego, ciężkiego do zrozumienia słowotwórstwa wylewającego się głównie z ust Szalonego Kapelusznika, jednak świat Burtona nie miał prawie nic wspólnego z rządzoną pokrętną logiką krainą Carrolla. Reżyser popuścił wodzie wyobraźni, jednak stworzona przez Lindę Woolverton historia nie miała głębszej treści, drugiego dna i o ile dzieci na pewno się nią szybko zachwyciły, o tyle dorośli mogą odczuwać pewien niedosyt.
Od razu narzuca się pytanie, czy jest to rzeczywiście burtonowska interpretacja Krainy Czarów, czy może jej znacznie okrojona przez wytwórnię Disneya wersja. Od strony wizualnej „Alicja w Krainie Czarów” nie jest tak mroczna jak „Sleepy Hollow”, ani tak magiczna jak „Duża Ryba”. Film ten wydaje się zrobiony pod dyktando wytwórni, w związku z czym przygody Alicji są tak samo poprawne i tak samo przyjazne całym rodzinom, jak „Opowieści z Narnii”. Obłąkańczy mieszkańcy krainy jedynie wyglądem zdradzają swoje pochodzenie. Ich zachowanie w ogóle nie wskazuje na to, że brak im piątek klepki (a takie odczucie miałam czytając właśnie książki Carrolla, bądź oglądając ekranizację Harry’ego Harrisa). Johnny Depp wyglądał cudownie w ognistych włosach, uroku dodawał mu obłęd kryjący się w jego wielkich zielonych oczach. Grał dobrze, lecz nie był on aż tak Szalonym Kapelusznikiem jakiego oczekiwałam. Anne Hathaway wcielająca się w Białą Królową była zbyt wytworna, za mało ekscentryczna jak na ten świat. Nawet Jabberwocky nie był tak przerażający, jak powinien – w końcu był głównym źródłem władzy Krwawego Czerepu. To dzięki niemu Iracebeth trzymała w szachu całą krainę. A skoro już jesteśmy przy Czerwonej Królowej, warto dodać, że była to najbarwniejsza postać w całej tej historii. I nie chodzi tu tylko o to, jak Burton po raz wtóry oszpecił swoją żonę na potrzeby swojej kolejnej produkcji, tym razem dwukrotnie powiększając jej głowę i zdobiąc jej twarz bardzo wyrazistym, iście futurystycznym makijażem. Helena Bonham Carter była jak zawsze genialna, a padająca z jej ust fraza „Ściąć go!” do teraz przyprawia mnie o dreszcze.
„Alicja w Krainie Czarów” to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Ta niespójna, mało ciekawa historia z naprawdę niezrozumiałym zakończeniem trochę mnie więc rozczarowała. Niby wszystko jest na miejscu – świetna obsada, olśniewające kostiumy, fantazyjna charakteryzacja, bajkowe plenery i nawet dobra, choć tym razem nie powalająca z nóg muzyka Danny’ego Elfmana, a jednak czegoś brakuje. Może właśnie tej odrobiny absurdu, tak charakterystycznego dla świata wykreowanego przez Lewisa Carrolla? Po szumnych zapowiedziach tego filmu, spodziewałam się po prostu czegoś więcej. Nie umniejsza to jednak geniuszu i talentu Tima Burtona, i choćby z uwagi na to warto wybrać się do kina.