Nie było niespodzianek. Politycy dalej nie wahają się skorzystać z katastrofy smoleńskiej jako oręża politycznego. Wiadomo, w kampanii wyborczej, znacznie ważniejsze niż uczczenie pamięci ofiar jest to, kto najwięcej może skorzystać na narodowym współczuciu. W końcu chodzi o wygraną. Przede wszystkim.
Dziesiąty dzień października udowodnił dostatecznie, że podziały polityczno - społeczne, jakie ujawniły się po katastrofie smoleńskiej, mają się dobrze i nie planują zanikać. To właśnie wtedy politycy rzucili się do masowych obchodów sześciomiesięcznej rocznicy katastrofy, wiedząc doskonale, że każdy ich ruch będzie dokładnie relacjonowany przez prasę i telewizję. Na Wawel pojechała Marta Kaczyńska, aby w towarzystwie rodziny i kandydata PiS-u na prezydenta Krakowa (a jakże), złożyć kwiaty na grobie rodziców. Większość rodzin ofiar ruszyła do Smoleńska, aby tam wspólnie dzielić swój ból i wsparcie. Patronat nad wyprawą objęła Anna Komorowska, która przewodniczyła wszystkim uroczystościom. Media uszanowały prośbę rodzin, które zwróciły się do nich, aby większość obchodów mogły odbyć wyłącznie w swoim gronie. Liczył się ich wspólny ból po stracie najbliższych i wzajemne wsparcie. To przecież dla nich katastrofa smoleńska miała największy, osobisty wymiar. Wszyscy bezpiecznie wrócili już do domu, co było trudne - zepsuły się dwa kolejne samoloty, jakie miały zabrać ich do Polski. O ironio losu.
Do najbardziej wizualnych obchodów, chociaż w najgorszym sensie tego słowa, doszło jednak pod pałacem prezydenckim, słynnym dziś bardziej z okupujących jego okolice ludzi, niż z rezydującego w nim prezydenta. To właśnie ten cel obrali sobie wszyscy członkowie PiS-u, na czele ze swoim uwielbionym przywódcą. W oczekiwaniu na Jarosława Kaczyńskiego, jego wielbiciele już od popołudnia gromadzili się na Krakowskim Przedmieściu, w dłoniach dzierżąc, a jakże, wszelkie odmiany krzyży. Niektórzy zaopatrzyli się w stosowne transparenty np.: "Dziś przeszkadza krzyż smoleński, jutro w szkołach a pojutrze przydrożne", czy też "Jaki prezydent, taki patriotyzm". Kiedy nadszedł prezes i jego najbliższa świta, ci najbardziej zagorzali agitatorzy PiS-u poczuli się jeszcze pewniej. W stronę pałacu wykrzykiwane były obelgi, śpiewano pieśni religijne, żądano przywrócenia słynnego już krzyża.
Wszystko podsyciło jeszcze przemówienie Jarosława Kaczyńskiego, który w samym apogeum wieczoru zabrał głos. - Chcemy, by ten kraj był rzeczywiście nasz, by nikt nam nie narzucał obyczajów, by nikt nie ośmielał się uczynić tego, co czyniono w tym miejscu tak niedawno temu, by nikt nie ośmielił się znieważać krzyża, który jest znakiem naszej wiary i jest także związany z historią naszego narodu. Nie chcemy rządów złych ludzi - mówił prezes w okrzykach poparcia manifestantów. Dziennikarz komentowali jego wystąpienie, jako niemalże bliźniaczo podobne do tych, jakie Jarosław Kaczyński organizował w latach 90-tych, kiedy to obaj bracia doszli do medialnej sławy. Zabrakło tylko rytuału spalania kukły, tak lubianego przez prezesa w tamtych czasach.
Wraz z pojawieniem się Kaczyńskiego, demonstracja przybrała niemalże agresywny charakter. Od jej uczestników padały groźby pod kierunkiem fotografujących ich ludzi. "Oddajcie krzyż", "Złodzieje", "Tu jest Polska a nie Moskwa" - to jedynie nieliczne z haseł, jakie padały wśród wielbicieli PiS-u. Niemalże tradycyjnie już żądano postawienia pomnika.
Wygląda więc na to, że na razie nic się nie zmieni. Prezes Kaczyński będzie dalej składał kwiaty pod pałacem, przypominając narodowi o swoim istnieniu, podjudzając kolejne podziały. Nie zawaha się wzniecić jeszcze większych społecznych niesnasek. Szkoda, że okupujący Krakowskie Przedmieście ludzie nie zdają sobie sprawy, że są jedynie marionetkami w jego rękach, wypełniającymi odpowiednie zadanie, jednak całkowicie nieistotnymi. Liczy się walka o władzę. Tą najwyższą w kraju. Oszalały z jej potrzeby prezes, pewnie nie da tak prędko o sobie zapomnieć.
Smoleński Marsz Pamięci
Marsz Pamięci przed Pałacem Prezydenckim
fot. www.flickr.com