Niemalże tradycyjnie niemiłosiernie rozwleczona ceremonia rozdania Oscarów, pokazała po raz kolejny, że na nagrody zasługują przede wszystkim postaci skrajnie patologiczne, dysfunkcyjne, narkomani, toksyczni rodzice i pogrążone w depresji dzieci. No dobrze i król, który wcale nie chce być królem, ale historie o brytyjskiej rodzinie królewskie od lat należą do ulubionych opowieści Akademii.
Nie było niespodzianek. Już kolejny rok, ceremonia Oscarów staje się przewidywalnym do bólu sztampowym show, mającym na celu osiągnięcie maksymalnych zysków z reklam, których ceny osiągają w czasie trwania uroczystości nieprawdopodobne poziomy. Nie zarobią za to bukmacherzy, kolejny raz bowiem zwycięzców Oscarów jest w stanie wytypować nawet niespecjalnie aktywny kinoman.
I tym razem przecież nie było inaczej. Tradycyjnie, czym mroczniejsza, bardziej patologiczna postać, tym bardziej prawdopodobny był Oscar. Wyłamał się jedynie Firth, którego pokochaliśmy za rolę jąkającego się króla. Nie bez znaczenia były też wcześniej przyznawane nagrody. Zarówno Natalie Portman jak i Colin Firth zebrali już za swoje role wszystkie możliwe laury filmowe tego świata. Kiedy zgarnia się każdą dostępną na tej planecie nagrodę, naprawdę trudno jest nie oczekiwać, że maraton tryumfu nie zakończy się Oscarem. Takich niespodzianek nie było także w drugoplanowych kategoriach. Bale, który w filmie "Fighter" fenomenalnie odtworzył postać narkomana Dicky'ego Eklunda, wziął do domu Oscara będącego niejakim uhonorowaniem wszystkich, mniej lub bardziej szalonych postaci w jakie wcielał się do tej pory. Pewniakiem był też Oscar dla Melissy Leo, toksycznej, skrajnie patologicznej matki w filmie "Fighter". Obie postaci wydają się spełniać wszystkie możliwe kryteria do nagród. Są patologiczne, toksyczne, w końcu jednak wychodzą na prostą. Co więcej, oparte są na prawdziwych, żyjących dzisiaj osobach a nie od dzisiaj przecież wiadomo, że Akademia lubi historie na faktach. Trochę tylko szkoda Geoffrey'a Rush'a, którego porywająca kreacja Lionela Logue’a musiała ustąpić tej Bale'a.
Szkoda też "The Social Network", który typowany był na niemalże pewnego zwycięzcę ważnej kategorii. Ten wielopłaszczyznowy film o współczesnym świecie zasłużył na znacznie więcej niż tylko 3 Oscary w mniej ważnych kategoriach. Zwłaszcza David Fincher był najwyżej oceniany jako potencjalny wygrany w kategorii "Najlepszy Reżyser". Krytycy są zgodni, że Fincher należy do grupy najważniejszych reżyserów ostatnich dwóch dekad, sam jednak dalej nie jest w stanie zdobyć tej najważniejszej z nagród filmowych. O wielkiej klęsce muszą też mówić twórcy "Prawdziwego Męstwa", którzy musieli wyjść z ceremonii z pustymi rękami. Bracia Coen tym razem musieli obejść się smakiem. Trzeba było ustąpić królowi. To film Hoopera był zwycięzcą tego wieczoru, chociaż zamienił zaledwie jedną trzecią nominacji na Oscary. Zabrał jednak te najbardziej istotne i to do niego należy tryumf wieczoru. Pochylmy więc głowy przed królem. Jest przed czym.
Fot. PRphotos