Wzdłuż brzegu ciągnie się droga z północy na południe, jedna z najważniejszych na wyspie. Przejazd z lotniska do hotelu dał mi przybliżony obraz tego, czym jest poruszanie się po Sri Lance. Pokonanie około 100 kilometrów zajęło kierowcy busa... trzy i pół godziny! Nie mogło być inaczej, skoro droga wiodła przez trzymilionowe Kolombo, w którym najbardziej zaawansowanym elementem drogowym było skrzyżowanie ze światłami.
Potem jechaliśmy nieprawdopodobnie zatłoczoną drogą na południe wzdłuż wybrzeża. Na tej wąskiej wstążce asfaltu w najbardziej chaotyczny sposób, jaki można sobie wyobrazić, bez przestrzegania jakichkolwiek zasad ruchu drogowego (wielu uczestników za nic miało nawet ruch lewostronny i poruszało się środkiem lub prawą stroną), kłębiły się zdezelowane autobusy marki Leyand, tuk-tuki, motorowery, rowery i samochody, łaziły krowy, spacerowali przechodnie i po prostu kwitło życie towarzyskie.
1
z
5
fot. Panthermedia
Sri lanka - wakacyjny kierunek
Gdzie waranów sześć...
Plaże zachodniego wybrzeża są naprawdę wspaniałe – szerokie na kilkadziesiąt metrów, zwieńczone szpalerem pióropuszy palm kokosowych. Woda w Oceanie Indyjskim jest cudownie ciepła. Ale turyści, zamiast prażyć się w równikowym słońcu na białym piasku, wolą wylegiwać się na terenie hoteli – w ten sposób unikają nieustannego nagabywania przez lokalnych przekupniów i "beach-boyów", czyli organizatorów wycieczek do miejscowych atrakcji turystycznych. Chociaż komu znudzi się plaża, może tych atrakcji całkiem sporo zobaczyć.
Na południe od Kolombo, w zachodniej części wyspy, warto obejrzeć urokliwe miasteczko Beruwela albo wybrać się do kolonialnego Galle z malowniczym holenderskim fortem (Holendrzy panowali na Sri Lance przed Anglikami, a jeszcze wcześniej wyspą władali Portugalczycy). Można wykupić rejs łódką po nieoczekiwanie potężnej jak na mały kraj rzece Bentota.
Obserwowanie wylegujących się wśród zarośli waranów bengalskich to prawdziwa frajda połączona z dreszczykiem emocji. Jeszcze innego rodzaju wrażeń dostarcza wizyta w cudownym tropikalnym ogrodzie i prywatnej posiadłości znanego architekta krajobrazu Bevisa Bawy. Jest to labirynt prawdziwie rajskiej zieleni, gdzie kolorowe motyle uganiają się pośród storczyków, kwiatów imbiru i lilii, a z drzew zwieszają się ogromne, najeżone kolcami owoce durianu.
Plaże zachodniego wybrzeża są naprawdę wspaniałe – szerokie na kilkadziesiąt metrów, zwieńczone szpalerem pióropuszy palm kokosowych. Woda w Oceanie Indyjskim jest cudownie ciepła. Ale turyści, zamiast prażyć się w równikowym słońcu na białym piasku, wolą wylegiwać się na terenie hoteli – w ten sposób unikają nieustannego nagabywania przez lokalnych przekupniów i "beach-boyów", czyli organizatorów wycieczek do miejscowych atrakcji turystycznych. Chociaż komu znudzi się plaża, może tych atrakcji całkiem sporo zobaczyć.
Na południe od Kolombo, w zachodniej części wyspy, warto obejrzeć urokliwe miasteczko Beruwela albo wybrać się do kolonialnego Galle z malowniczym holenderskim fortem (Holendrzy panowali na Sri Lance przed Anglikami, a jeszcze wcześniej wyspą władali Portugalczycy). Można wykupić rejs łódką po nieoczekiwanie potężnej jak na mały kraj rzece Bentota.
Obserwowanie wylegujących się wśród zarośli waranów bengalskich to prawdziwa frajda połączona z dreszczykiem emocji. Jeszcze innego rodzaju wrażeń dostarcza wizyta w cudownym tropikalnym ogrodzie i prywatnej posiadłości znanego architekta krajobrazu Bevisa Bawy. Jest to labirynt prawdziwie rajskiej zieleni, gdzie kolorowe motyle uganiają się pośród storczyków, kwiatów imbiru i lilii, a z drzew zwieszają się ogromne, najeżone kolcami owoce durianu.
2
z
5
fot. Panthermedia
Sri lanka - wakacyjny kierunek
Nakarmić słonia
Najciekawszą atrakcją turystyczną Sri Lanki jest jednak sierociniec dla słoni w miejscowości Pinnawela, w centrum wyspy, nieopodal dawnej lankijskiej stolicy Kandy. Znalazła tam schronienie ponad setka żyjących kiedyś dziko słoni, uratowanych przed gniewem wieśniaków, którym niszczyły pola. Żyją one w warunkach dużej, choć ograniczonej rozmiarami sierocińca swobody. Ponieważ miałam uraz na punkcie tutejszej klimatyzacji, a wszystkie zorganizowane wycieczki odbywają się w autobusach z temperaturą nastawioną na 15–16oC, wynajęłam na cały dzień kierowcę z samochodem, w którym klimatyzacja była na amen zepsuta. Choć do przejechania było tylko 150 kilometrów, aby zdążyć na szczególną atrakcję, czyli karmienie mlekiem z butelki małych słoniątek, wyruszyliśmy o piątej rano, jeszcze po ciemku.
Kilka kilometrów od hotelu kierowca zatrzymał się w miasteczku Kalutara przed ogromną buddyjską świątynią Dagoba Gangatilaka, złożył skromną ofiarę pieniężną i przez chwilę modlił się o szczęśliwy powrót do hotelu. Mówił nieźle po angielsku, dzięki czemu pięć godzin telepania się w żółwim tempie minęło nam całkiem znośnie (znajomość tego języka umożliwiająca proste porozumienie jest zresztą na Sri Lance powszechna, w końcu do 1948 roku była ona angielską kolonią).
Wizyta w sierocińcu to rzeczywiście spore przeżycie, warte wysokiej jak na miejscowe warunki ceny biletu. Karmienie butelką małych słoniątek pachnie typowo turystycznym kiczem (trzeba za to zresztą wybulić dodatkowe pieniądze), ale wejście w tłum szarych olbrzymów to naprawdę gratka! W samo południe słonie wielką gromadą ruszyły do kąpieli w pobliskiej rzece Ma Oya. Co za widowisko! Ruch w miasteczku wstrzymany, sznury samochodów czekają, turyści z wypiekami na twarzy fotografują, a słonie w grupkach po dwa, trzy radośnie maszerują środkiem ulicy (im bliżej rzeki, tym szybciej). A w wodzie baraszkują niczym psotne psiaki. Słoniowe maluchy po prostu szaleją! Upał jest straszliwy, ale na szczęście można obserwować te igraszki, siedząc przy chłodnym drinku na zacienionym tarasie pobliskiej restauracji.
Najciekawszą atrakcją turystyczną Sri Lanki jest jednak sierociniec dla słoni w miejscowości Pinnawela, w centrum wyspy, nieopodal dawnej lankijskiej stolicy Kandy. Znalazła tam schronienie ponad setka żyjących kiedyś dziko słoni, uratowanych przed gniewem wieśniaków, którym niszczyły pola. Żyją one w warunkach dużej, choć ograniczonej rozmiarami sierocińca swobody. Ponieważ miałam uraz na punkcie tutejszej klimatyzacji, a wszystkie zorganizowane wycieczki odbywają się w autobusach z temperaturą nastawioną na 15–16oC, wynajęłam na cały dzień kierowcę z samochodem, w którym klimatyzacja była na amen zepsuta. Choć do przejechania było tylko 150 kilometrów, aby zdążyć na szczególną atrakcję, czyli karmienie mlekiem z butelki małych słoniątek, wyruszyliśmy o piątej rano, jeszcze po ciemku.
Kilka kilometrów od hotelu kierowca zatrzymał się w miasteczku Kalutara przed ogromną buddyjską świątynią Dagoba Gangatilaka, złożył skromną ofiarę pieniężną i przez chwilę modlił się o szczęśliwy powrót do hotelu. Mówił nieźle po angielsku, dzięki czemu pięć godzin telepania się w żółwim tempie minęło nam całkiem znośnie (znajomość tego języka umożliwiająca proste porozumienie jest zresztą na Sri Lance powszechna, w końcu do 1948 roku była ona angielską kolonią).
Wizyta w sierocińcu to rzeczywiście spore przeżycie, warte wysokiej jak na miejscowe warunki ceny biletu. Karmienie butelką małych słoniątek pachnie typowo turystycznym kiczem (trzeba za to zresztą wybulić dodatkowe pieniądze), ale wejście w tłum szarych olbrzymów to naprawdę gratka! W samo południe słonie wielką gromadą ruszyły do kąpieli w pobliskiej rzece Ma Oya. Co za widowisko! Ruch w miasteczku wstrzymany, sznury samochodów czekają, turyści z wypiekami na twarzy fotografują, a słonie w grupkach po dwa, trzy radośnie maszerują środkiem ulicy (im bliżej rzeki, tym szybciej). A w wodzie baraszkują niczym psotne psiaki. Słoniowe maluchy po prostu szaleją! Upał jest straszliwy, ale na szczęście można obserwować te igraszki, siedząc przy chłodnym drinku na zacienionym tarasie pobliskiej restauracji.
3
z
5
fot. Panthermedia
Sri lanka - wakacyjny kierunek
Dziwne pamiątki
W miasteczku Pinnawela jest jeszcze jedna osobliwa atrakcja związana ze słoniami – sklep z pamiątkami wytworzonymi ze... słoniowych odchodów. To nie żart! Ponieważ słonie są roślinożercami, więc ich odchody to niemal w 100 procentach czysta celuloza. Lankijczycy ręcznie wytwarzają z niej papier czerpany, z którego robią zeszyty, notatniki, malują na nim obrazy, a nawet klecą figurki słoni i tygrysów. Wszystkie te produkty można kupić w klimatyzowanym sklepie. Kręci się w nim sporo oglądających, ale – może z powodu bardzo wysokich cen – kupujących nie zauważyłam...
W miasteczku Pinnawela jest jeszcze jedna osobliwa atrakcja związana ze słoniami – sklep z pamiątkami wytworzonymi ze... słoniowych odchodów. To nie żart! Ponieważ słonie są roślinożercami, więc ich odchody to niemal w 100 procentach czysta celuloza. Lankijczycy ręcznie wytwarzają z niej papier czerpany, z którego robią zeszyty, notatniki, malują na nim obrazy, a nawet klecą figurki słoni i tygrysów. Wszystkie te produkty można kupić w klimatyzowanym sklepie. Kręci się w nim sporo oglądających, ale – może z powodu bardzo wysokich cen – kupujących nie zauważyłam...
4
z
5
fot. Panthermedia
Sri lanka - wakacyjny kierunek
Tysiąc smaków
Ukrytym skarbem Sri Lanki, przyciągającym z całego świata wtajemniczonych koneserów, jest jej kuchnia. Usytuowana gdzieś w połowie drogi między indyjską a tajską, wyróżnia się bogactwem lokalnych przypraw i niezwykłą rozmaitością piekielnie ostrych sosów. Typowe danie lankijskie to spora porcja ryżu, wokół której nakłada się od kilku do kilkunastu łyżeczek mięsnych, rybnych i warzywnych curry, starając się, by ostre smaki były przemieszane ze słodkimi, owocowymi. Towarzyszą temu małe miseczki z chutneyami w indyjskim stylu i sambolami, czyli tutejszymi piklami warzywnymi lub owocowymi, z reguły zabójczo ostrymi. Smak samboli jest dla wielu turystów kontrowersyjny z uwagi na dodatek solonej i suszonej na słońcu ryby o ostrej woni.
Ukrytym skarbem Sri Lanki, przyciągającym z całego świata wtajemniczonych koneserów, jest jej kuchnia. Usytuowana gdzieś w połowie drogi między indyjską a tajską, wyróżnia się bogactwem lokalnych przypraw i niezwykłą rozmaitością piekielnie ostrych sosów. Typowe danie lankijskie to spora porcja ryżu, wokół której nakłada się od kilku do kilkunastu łyżeczek mięsnych, rybnych i warzywnych curry, starając się, by ostre smaki były przemieszane ze słodkimi, owocowymi. Towarzyszą temu małe miseczki z chutneyami w indyjskim stylu i sambolami, czyli tutejszymi piklami warzywnymi lub owocowymi, z reguły zabójczo ostrymi. Smak samboli jest dla wielu turystów kontrowersyjny z uwagi na dodatek solonej i suszonej na słońcu ryby o ostrej woni.
5
z
5
fot. Panthermedia
Sri lanka - wakacyjny kierunek
Problem w tym, że na dobrą kuchnię lankijską na Sri Lance wcale nie jest łatwo trafić! Większość wyższej klasy hoteli dla turystów gotuje w międzynarodowym stylu. Z kolei w przeznaczonych dla miejscowych przydrożnych garkuchniach potrawy są wprawdzie oryginalne, ale skrajnie uproszczone, a poza tym niewielu turystów ma odwagę z nich korzystać z uwagi na dyskusyjny poziom higieny. Ja jednak wiedziałam, co robię, wybierając hotel wierny tradycyjnej kuchni lankijskiej, przygotowywanej z pietyzmem i prawdziwym mistrzostwem. Rzeczywistość nawet przerosła moje niemałe oczekiwania. Dwa tygodnie, które tam spędziłam, okazały się wspaniałą gastronomiczną przygodą i prawdziwym świętem obżartucha. O żadnej diecie nawet mowy nie było!