Dojazd ze stacji Crawley zajmuje mi godzinę. Długa jazda pociągiem, komfortowe siedzenia oraz muzyka wpływająca do ucha sprawiają, że staję się senna, tak więc na miejscu pierwszym dokonanym zakupem jest ogromna kawa i mapa Londynu.
Idąc wzdłuż Green Park dochodzę do placu Piccadilly, rozpoznawalnego na całym świecie tylko i wyłącznie ze względu na ogromne reklamy świetlne, znajdujące się na rogu jednego z budynków. To miejsce trzeba jednak zobaczyć w nocy, bo w dzień przestaje być reklamą Londynu, a jest zwyczajną ulicą ogromnego miasta. Tutaj błąkam się przez chwilę, aby w końcu trafić pod Galerię Narodową. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy, kiedy widzę drewniane "ściany" powyklejane tysiącami kolorowych zdjęć. Przez chwilę gubię się w tym labiryncie fotografii i wchodzę do galerii. Jednym ze znanych, i ostatnimi czasy bardzo kontrowersyjnych obrazów jaki znajduję, jest dzieło "Madonna ze skał", który swoją sławę zawdzięcza Danowi Brownowi i książce "Kod Leonarda Da Vinci". Przemieszczając się pomiędzy ogromnymi salami udaje mi się odnaleźć obrazy Rafaela Santi i Michała Anioła. Przyglądam się znanym słonecznikom Van Gogha oraz dziełom Moneta, najwybitniejszego impresjonisty, które mnie osobiście nie przypadły do gustu. Za to zafascynowały mnie obrazy barokowego pejzażysty Claude'a Lorraina, który w swoich pracach wykorzystywał głównie tematy mitologiczne i biblijne. Po galerii mogłabym chodzić długo. Obserwując nie tylko dzieła zebrane z całego świata, ale także młodych artystów, godzinami wysiadujących na podłodze. Artystów, którzy długością ołówka wyznaczają symetrię i skrupulatnie przenoszą wszystko na białą kartkę papieru, trzymaną na kolanach.
Z galerii wychodzę zastanawiając się, dlaczego zmarnowałam te kilkanaście wcześniejszych pobytów na siedzenie w londyńskim hotelu. Wytłumaczenie: daleko, szaro, brudno, zimno, deszczowo... wcale nie pasuje do mojego dzisiejszego nastawienia. Jednym słowem jestem zła na siebie, że zmarnowałam tyle okazji na poznanie tego… jednak niesamowitego miejsca.
Właśnie dzisiaj okazuje się, że miasto ma dużo więcej do zaoferowania niż większość odwiedzanych przeze mnie destynacji. I jest mi w jakiś sposób bliskie. Nie tylko dzięki językowi polskiemu, który pojawia się z ogromną częstotliwością. Są sklepy, które znam, muzyka, którą już kiedyś słyszałam... i jest Europa, za którą ostatnio tak tęsknię, mieszkając od jakiegoś czasu w Dubaju.
Idąc wzdłuż rzeki, pomiędzy straganami z hot dogami, wśród mimików, gitarzystów i śpiewaków, podziwiam oddalający się Big Ben. Opuszczam zadbany deptak, z rzeźbionymi latarniami i zostawiam za sobą tłumy ludzi. Teraz wędruję pomiędzy starymi ceglanymi budynkami - ciemnymi tunelami podążam za strzałkami wyznaczającymi trasę Queen’s Walk. W głowie pojawiają mi się obrazy osiemnastowiecznego Londynu. Porozsypywane śmieci, zaplecza sklepów, zniszczone budynki... W końcu dostrzegam Tower Bridge - wznoszony most Londynu z dwoma wieżami.
Siadam na murku. Jestem wykończona. Odkąd opuściłam hotel zrobiłam już dobre 10 km, a co najmniej połowa jeszcze przede mną. Robię kilka zdjęć i powolnym krokiem przecinam most tylko po to, aby nową trasą dostać się z powrotem na Victoria Street…
Tekst i zdjęcia: Joanna Składanek
www.cabin-crew.blog.onet.pl
www.cabin-crew.blog.onet.pl