Cztery kraje, 12 tysięcy kilometrów do przejechania autostopem, grudniowe mrozy, nieznany los.
Zaczęło się od pomysłu organizatora – serwisu www.zaile.pl oraz właściciela marki EVENT EXPEDYCJA.
Za chwilę znaleźli się i chętni do realizacji projektu – Witek i Agata. Dalej wszystko potoczyło się szybko – zdobywanie wiz, szukanie noclegów na cauchsurfing, zaopatrzenie się w mapy, przewodniki oraz niezbędny sprzęt, dzięki głównym sponsorom: www.shoshon.pl i wydawnictwu Pascal, zdobyte bez trudności. Na koniec, trzeba było jeszcze uspokoić rodzinę i przyjaciół i już można było ruszać w trasę. Dokładnie 18 listopada, o godzinie 11:32, zaczęła się miesięczna przygoda z Expedycją III Sey Kraków – Pekin 2008!
Pierwsze kroki w nieznane
Punkt startowy Expedycji to wylotówka z Krakowa – tutaj najłatwiej złapać kogoś jadącego w stronę granicy. Już po dziesięciu godzinach od wyjazdu, naszych podróżników wita przejście graniczne Hrebenno i pierwszy problem – na tranzyt przez całą Ukrainę muszą starczyć 3 dni, inaczej potrzebne będzie wyrabianie dodatkowej wizy. Mieliśmy wiele możliwości, ale w końcu decyzja padła na szybki przejazd koleją i rozpoczęcie prawdziwego autostopu od Rosji. – wspomina Witek – Trochę żal było Ukrainy, ale przecież musieliśmy myśleć przede wszystkim o tych tysiącach kilometrów przed nami.
Pierwszy rosyjski nocleg na trasie – Woroneż. Jest to też jednocześnie próba generalna systemu cauchsurfing, do którego w ostatniej chwili przed wyjazdem zapisała się Agata. Wieczorem przed startem utworzyłam swój profil na stronie, wyszukałam w bazie ludzi proponujących ciepły kąt w każdym możliwym punkcie naszej trasy, wysłałam maile z opisem naszej wyprawy i od razu dostałam mnóstwo odpowiedzi – opowiada. – Wszyscy bardzo miło reagowali na nasz pomysł autostopu do Pekinu. Zachęcam więc do korzystania z tego serwisu. To naprawdę super działa, a do tego bez problemu można porozumieć się po angielsku. Pierwsi gospodarze okazali się nie dość że bardzo gościnni, to i bardzo pomocni. Częstowali czym się dało, mimo że warunków mieszkaniowych bardzo luksusowych nie mieli. Przydali się też przy planowaniu kolejnego dnia podróży. Rano natomiast, zaparzyli herbatę, przyjaźnie pożegnali i życzyli szczęścia. Chyba się przydało, bo tego dnia szybko łapaliśmy kolejne samochody i z czterema kierowcami pokonaliśmy 525 kilometrów – aż do Penzy. Nieźle jak na początek. – śmieje się Witek. Na miejscu również obyło się bez problemów. Noc, spędzona z Siergiejem i jego „diaduszką” przy na wpół surowej rybie, zupie z płucek, tradycyjnym rosyjskim chlebie i piwie Don, minęła szybko. Kolejny ranek, czyli wczesna pobudka i łapanie okazji również był nad wyraz szczęśliwy. W planach mieliśmy dojechać do Samary, oddalonej o jakieś 500 km. Jednak niespodziewanie na naszej drodze pojawił się pan Wladimir w swoim tirze. Od razu chyba postanowił się nami zaopiekować jak dziećmi i dowieźć jak najdalej. Zapraszał na posiłki, częstował owocami. Urozmaicił nam tez trasę kilkoma usterkami, przy naprawie których mogliśmy dzielnie asystować. Na koniec wsadził nas nawet w taksówkę i kazał zawieźć w miejsce, gdzie mieliśmy bez problemu złapać stopa do Jekaterinburga. Naprawdę żal nam było się z nim żegnać! W kabinie jego tira pokonaliśmy 1250km! – wspominają oboje.
Dalej w Rosję
Minęło 8 dni od startu zanim nasi podróżnicy dotarli z Krakowa do „Wrót Uralu”. Tutaj mieli umówiony kolejny nocleg. Scenariusz bardzo podobny jak poprzednio – wieczór okraszony barszczem ukraińskim, ćwikłą, kapustą, słodyczami i mołdawskim winem, przeciągnął się do późna na dyskusjach społecznych i politycznych. Bardzo mili ludzie, ale muszę przyznać, że najwspanialszym ukoronowaniem nocy okazał się prysznic – pierwszy od 4 dni! – wzdycha Agata. Kolejny dzień upłynął załodze Expedycji aż w sześciu samochodach. Mimo że krajobrazy za szybą były dosyć monotonne – step i pustka aż po horyzont, emocji dostarczali kierowcy. Młody chłopak z Zafirą rodziców daje Agacie i Witkowi off-roadową wycieczkę po okolicy, kierowca małego transportowego Iveco pokazuje, jak może wyglądać miejsce „w środku niczego”, a dyrektor kampanii naftowej wydaje się chcieć upolować Agatę na piąta żonę. Jedyne 325 kilometrów a taka galeria postaci! W Tjumieniu naszych podróżników zastała za to chwilowa odskocznia od narodu rosyjskiego – w swoim służbowym apartamencie na czternastym piętrze ugościła ich Jackie – dziewczyna z Zimbabwe – teraz pracownik koncertu naftowego. Następnego dnia los zesłał naszej załodze Grigorija, który pokazał im jak można pędzić „do ałtajskiej diewuszki” i w 19 godzin, robiąc zaledwie dwa krótkie przystanki, dojechać do Novosybirska. Tutaj postanowiliśmy trochę odpocząć od trasy, zobaczyć coś więcej niż wyboje rosyjskich dróg i zjeść gdzieś indziej niż w przydrożnym barze dla kierowców – relacjonuje Agata - Dzień zaplanowaliśmy na zwiedzanie – przewodnik Pascala doprowadziła nas do cudu carskiej inżynierii, czyli Mostu Kolejowego nad Obem oraz do licznych pomników Lenina przed budynkiem teatru. Wieczór uczciliśmy zakąską w stylowej restauracji - najpopularniejszej w mieście Zyli-Byli, a później biesiadą z naszymi gospodarzami przy shishy, gruzińskich mięsnych roladkach, whisky, sangrii i opowieściach o podróżach. Po 12 dniach podróży na trasie robi się coraz zimniej. Co chwilę sypie śnieg i oczekiwanie na okazję staje się nieznośnie długie. Jednak w czterech samochodach udaje się osiągnąć kolejny cel – Kemerowo, w którym noc upływa na walce z gryzącymi po całym ciele pchłami i pluskwami. Zegarki naszych podróżników przestawione już o 6 godzin w stosunku do czasu polskiego. Odległość od kraju również cały czas rośnie. Z Kemerowa szybki skok do Krasnojarska, tam dzień relaksu i dalej w drogę.
W tym momencie mróz zaczął być nie do wytrzymania. Mieliśmy na sobie, założone na cebulkę, wszystkie nasze ciuchy. Po 25 minutach na dwudziestopięciostopniowym mrozie całe 25 lat życia stanęło nam przed oczami. Łapanie stopa przestało być przyjemne - twarz non stop piekła, zmarzniętych dłoni żadnym sposobem nie dało się rozgrzać, a spodnie przymarzły do nóg. Co mieliśmy robić? Nie chcieliśmy przerywać Expedycji, a jednocześnie nie mogliśmy już wytrzymać na poboczach w samym środku śnieżycy. Złapali więc autobus i w Kansku postanowili zaczaić się na bilety na kolej. Przed 19 godzinnym czekaniem na dworcu uratował ich właściciel pobliskiej kawiarenki. Był to kolejny dowód na wspaniałą gościnność Rosjan i mile spędzone na rozmowach i sesjach zdjęciowych chwile.
Otoczeni wielkim morzem
Kolejny etap podróży to już wszelkie środki publicznego transportu. Nie oznaczało to, że nasi podróżnicy zrezygnowali z zawierania nowych znajomości. W pociągu do Irkucka trafił im się iście międzynarodowy przedział - dwaj Uzbecy, mieszkanka Irkucka, otwarcie przyznająca się do korzeni polskich, Irlandczyk. Przez 14 godzin przy stukocie kół pociągu można było toczyć ożywione dyskusje, wymieniać serdeczne zaproszenia
i adresy. Powszechną przekąską w kolei były zupki chińskie zalewane wrzątkiem z przedziałowego samowara, suszone morele, orzechy i jabłka. Naszej załogi nie ominęło także próbowanie tradycyjnych specjałów. Poczęstowano ich m.in. NOSRAY - zielonymi granulkami wkładanymi pomiędzy wargę a dziąsło, które dawały efekt otumanienia i wprowadzały w stan błogiej nieświadomości. Tak, w miłej międzynarodowej atmosferze dotarli do Irkucka. Tam wydawało nam się, że jest jeszcze zimniej niż było. – wspomina Witek. – Podczas zwiedzania co chwilę musieliśmy wchodzić do sklepu, kawiarni, a nawet ambasady, żeby się choć trochę ogrzać. Noc spędziliśmy na podłodze u nauczyciela angielskiego w towarzystwie dwóch Holendrów, psa i kompletnie łysych kotów egipskich. Mimo tego, rano obudziliśmy się wypoczęci z zamiarem zorganizowania wypadu nad Bajkał. Jak tylko ujrzeliśmy jego brzeg, rozświetlony białym śniegiem, od razu stwierdziliśmy, że właśnie dla takich chwil warto podróżować.
Prawie u celu
6 grudnia Expedycja stanęła na kolejnej granicy – szybka rosyjska odprawa w Nauszkach i już Suche Bator - pierwsze miasto mongolskie. Po 26 godzinach i 1112 kilometrach nasi podróżnicy wysiedli w stolicy Mongolii - Ulaan Bataar, znaleźli nocleg i od razu ruszyli na zwiedzanie. Miasto zaimponowało im przede wszystkim wspaniałym buddyjskim kompleksem pałacowo-świątynnym, ale niezapomnianymi akcentami okazały się także słona herbata, szkielety dinozaurów, zakurzone antykwariaty i Park Narodowy Terelj z pięknymi górami i obiadem w prawdziwej mongolskiej jurcie. Stepowy kraj zdecydowanie przypadł załodze Expedycji do gustu. Jednak po dwóch dniach znów trzeba było ruszyć w trasę. „Postanowiliśmy spróbować wrócić do autostopu. Mróz zelżał, ale na przeszkodzie stanął nam niespodziewany koniec drogi! W pewnym momencie asfalt po prostu urwał się w środku pustyni. Jeden z kierowców wytłumaczył nam, że od tego momentu każdy jeździ jak chce, sobie tylko znanymi ścieżkami. Nie było więc szans na łapanie okazji, bo przecież nie mielibyśmy nawet gdzie stanąć!” – zaznaczają zgodnie. Przesiadka na pociąg okazała się więc niezbędna, ale dzięki temu 10 grudnia nasza E spedycja wylądowała już w Chinach. Nawet Erenhot - małe miasto przygraniczne dawało posmak egzotyki – nikt nas nie rozumiał ani my nikogo, nie mieliśmy pojęcia co jemy i gdziekolwiek się udaliśmy, stanowiliśmy wielką atrakcję dla mieszkańców – wspominają. Brak porozumienia okazał się jednak problemem, gdy przyszło wrócić na trasę. Idei autostopu w Chinach nikt nie zna. Łapiących okazję odwozi się albo na stację kolejową albo do centrum. Byli tez tacy, którzy na próby zatrzymywania reagowali uśmiechami i odmachaniem ręką. Kolejny raz, Agata z Witkiem musieli poszukać innego sposobu przedostania się dalej. Tym razem wsiedli w autobus i następny dzień mogli już spędzić w Da Tong. Chiny na pierwszy rzut oka nie zachwycają, ale jeśli się wie gdzie pójść można zostać oczarowanym gigantycznymi posągami Buddy w grotach Yungang lub, wciśniętym w przemysłowe wieżowce, Klasztorem Lamajskim. Zwiedzanie jednak szybko męczy – wszędzie pełno Chińczyków, którzy chcą cię dotknąć albo naciągnąć na zakup czegoś zupełnie niepotrzebnego po zwielokrotnionej cenie. W tłumie skośnych oczu można jednak spotkać również te przyjazne – sympatyczny Fish nie dość, że pomógł naszej załodze zorientować się w mieście i znaleźć nocleg, to jeszcze sam postanowił za wszystko zapłacić. Po takim miłym geście, przyjemnie było wsiąść do pociągu i ruszyć dalej.
Wielki finał
W ten sposób, po 26 dniach wędrówki Expedycja III zdobyła Pekin. Siedmiomilionowe miasto nie jest łatwe do opanowania, nawet dla tak doświadczonych podróżników jak Agata i Witek. Sporo czasu zajęło im szukanie metra, później dotarcie do hotelu, a nawet znalezienie miejsca, gdzie można by smacznie i spokojnie coś zjeść. Na szczęście szybko udało im się skontaktować ze „swoim Chińczykiem” i zyskać pomocnego przewodnika po tej obcej kulturze. Od tej pory Pekin wydawał się bardziej przyjazny. Dookoła mnóstwo barw, dźwięków, smaków i zapachów. Nasza załoga, po osiągnięciu celu, rzuciła się w wir chińskiego życia – przejażdżka rikszą do Placu Tiananmen, obfotografowywanie Zakazanego Miasta, spacery pod czujnym okiem Mao, przekąski w postaci kałamarnic na patyku, odkrywanie ducha niedawnej olimpiady, pikantne pierożki na kolację przy kwaśnawym piwie, grze w Jenge i dialogach z chińskiego filmu. Najprzyjemniejsze wrażenie zrobiła na nas Świątynia Nieba – nawet nie sam obiekt, choć nie da się ukryć, że był wspaniały, ale atmosfera panująca dookoła niego. Rzesze Chińczyków, które nie miały nic wspólnego z natrętnym tłumem na ulicach. Wokół świątyni, na ścieżkach i placach, grupy uśmiechniętych ludzi tańczyły, śpiewały w chórach, grały na instrumentach, ćwiczyły tai-chi, prowadziły rozgrywki w "Zośkę" i inne gry. Lotki badmintona latały nam nad głowami. Obok usytuowali się zwolennicy kart i gry w domino, a zaraz koło niech entuzjaści warcabów. Ludzka twarz tego narodu jest naprawdę fascynująca! Chociaż i tak najwspanialszym miejscem był Wielki Mur Chiński, który dał nam chwilę oddechu i spokoju. Kolejny moment, kiedy, patrząc za kryjącą się za horyzontem linią muru, docenia się ten wielki i pełen wspaniałych rzeczy świat – wzdychają. – Taką wyprawę można podsumować tylko trzema słowami: warto, warto, WARTO!
Wszędzie dobrze, ale...
Nic dziwnego, że po miesięcznej tułaczce, wypełnionej emocjami i przygodami, Agata i Witek poczuli zmęczenie. Powrót okazał się szybki i mało skomplikowany. Dzięki Ryanowi udało się im tanio kupić bilet lotniczy do Frankfurtu. Stamtąd było już tylko 1000 kilometrów do domu. Co to dla nich! Chcieliśmy już sobie odpocząć i usiąść w jakimś autobusie bezpośrednio do Krakowa. Ale okres przedświąteczny równał się dla nas z wygórowanymi cenami i brakiem miejsc. Zaopatrzeni w chińskie przekąski wyszliśmy na drogę. Nawet nie musieliśmy się za bardzo starać. W 12 godzin, trzema samochodami zostaliśmy podwiezieni pod same drzwi domu. – kończy swoją opowieść Witek i zaraz potem dodaje – „Tak de facto, gdyby nie przyjaźni ludzie, nie udałoby nam się tego dokonać. Na każdym kroku spotykaliśmy się pomocą innych. Istnieje wiele różnic lub wręcz przepaści między kulturami, które poznaliśmy, ale jedno je łączy – dobrzy i ciekawi świata ludzie.
Tekst: Marta Bejma/relacja z wyprawy EXPEDYCJA III’08 Sey Kraków Pekin 2008!
www.zaile.pl