Główny bohater, 44-letni Sam Bicke, jest wzorcowym przykładem losera. Niezbyt lotny, ale „naturalnie” uczciwy i szczery, usiłuje prześnić swój amerykański sen i coś w życiu osiągnąć. Tyle że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Sam przegrywa wszystko. Przez byłą żonę (Naomi Watts), szefów ze sklepu z meblami biurowymi, banki, sądy i urzędników zostaje – trudno tu użyć innego słowa – wydymany. Miota się w coraz większej desperacji, szuka po omacku miejsca na ziemi, gotów jest nawet przystąpić do organizacji terrorystycznej Czarne Pantery. Ale i tam go nie chcą. Załamany, zrozpaczony koi nerwy słuchaniem nagrań Leonarda Bernsteina i nie wie, przeciwko komu skierować swój gniew za pieski los. Wybór pada na medialnego antybohatera, łaskawie jeszcze wówczas panującego Nixona, który właśnie kompromituje się aferą Watergate.
Sam postanawia porwać samolot z zamiarem wylądowania nim na Białym Domu. Skojarzenie z 11 września jest natychmiastowe, jednak Mueller unika łatwych analogii. Nie bierze się także do spóźnionego remanentu prezydentury Nixona, choć pod względem antypatyczności przewyższa on nawet George’a W. Busha. W filmie amerykański przywódca to mityczny „On”, sprawca wszelkiego nieszczęścia, figura z telewizyjnych newsów. Znacznie bardziej dojmujący jest obraz szaraczka we wnykach kapitalistycznego systemu. Sam brzydzi się manipulacją, nie chce, nie umie kłamać, by podnieść słupki sprzedaży. Nie potrafi wytworzyć mechanizmów obronnych (psychicznych, ekonomicznych) przed „żarłoczną bestią rynku”. Więc przegrywa z kretesem. Sean Penn w głównej roli ani przez chwilę nie pozwala sobie na szarżę – konsekwentnie stopniowo pokazuje przemianę Sama z naiwnego idealisty w uzbrojonego paranoika.
„Zabić prezydenta” świadczy o tym, że kino amerykańskie odzyskuje tak zwaną wrażliwość społeczną. Skąd ta wrażliwość? Sam chciałbym o to zapytać – na przykład Leonarda DiCaprio, który jest jednym z producentów filmu.
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Zabić prezydenta”, reż. Niels Mueller, USA 2004, Monolith Plus