Powieść, wiadomo, traktowana jest u nas daleko poważniej niż najzacniejsza nawet kolekcja krótszych utworów i choć nigdy mi przez myśl nie przeszło, że Zbigniew Mentzel mógłby akurat dla medialnego szumu i możliwych zaszczytów na powieść się porwać, to, po prawdzie, czemu się na nią porwał, dociec nie potrafię. We „Wszystkich językach świata” mamy do czynienia z paradą pysznych epizodów, po większej części retrospektywnych, i tematami, do których Mentzel zdążył już nas przekonać i przyzwyczaić: giełda, mosty, ryby, losy niezbyt szczęśliwej, przez PRL udręczonej aptekarskiej rodziny, trudy edukacji, lektury. Tym razem jednak autor zapragnął spiąć wszystkie historie bezwzględną klamrą fabularną i podporządkować je wysoce symbolicznej opowieści o cudzie odzyskania (a właściwie nabycia) mowy, dzięki któremu bohater jest w stanie wysłowić swoje życie i świat.
Ukryć trudno, że ten właśnie fabularny gorset mam w książce Mentzla za najsłabszy. Chętnie przyznam, że skonstruowany jest pieczołowicie i zgodnie ze sztuką, ale, jak mi się zdaje, wobec większości tekstu Mentzla zewnętrzny; wymuszony przez wymogi powieściowego gatunku. W dodatku zamiast nadawać książce sławny epicki rozmach, tłamsi ją i różne sympatyczne rozwichrzenia wygładza. Laufer, postać z atencją przez Mentzla przywoływana w jednym z dawnych tomów, to także – czytamy w słowniku Doroszewskiego – „człowiek lubiący się włóczyć, wałęsać, powsinoga”. We „Wszystkich językach świata”, które – o ironio – opowiadają o wyzwoleniu, Menztlowski laufer został – oby nie na długo – spętany.
Marcin Sendecki/ Przekrój
Zbigniew Mentzel „Wszystkie języki świata”, Znak, Kraków 2005