Wojna światów

W tym filmie nie ma złudzeń co do ludzkiej solidarności ani wiary w moc amerykańskiej potęgi. Jest destrukcja, chaos i zwierzęca wola przetrwania.
/ 16.03.2006 16:57
Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby E.T. tylko udawał miłego kosmitę? A dodzwoniwszy się do domu, przekazał kluczowe informacje dotyczące ziemskiego bezpieczeństwa swoim ziomalom? Ano mielibyśmy właśnie „Wojnę światów”! Trzeba jednak natychmiast podkreślić, że nowy film Stevena Spielberga niewiele ma wspólnego z powieścią Herberta George’a Wellsa, której jakoby jest ekranizacją. To raczej luźne nawiązanie do kultowej książki, z której zaczerpnięto ledwie kilka pomysłów na wydarzenia i postaci.
Ale już samo nawiązanie pozycjonuje, mówiąc językiem marketingu, amerykańską superprodukcję jako rzecz ambitną i z wyższej półki. Spielberg przeniósł akcję powieści z 1898 roku w czasy współczesne, a bohaterem filmu uczynił operatora maszyn portowych (Tom Cruise), kolesia z przedmieścia, który nie dojrzał ani do małżeństwa (ma za sobą rozwód), ani do ojcostwa (syn i córeczka mówią do niego per „ty”). Trzeba dopiero inwazji z kosmosu, by Ray się dowiedział, że mała Rachel (świetna Dakota Fanning) ma alergię na masło orzechowe. Motyw rodziny w rozpadzie to jedna z najczęstszych obsesji reżysera, który sam przeżył rozwód rodziców.
„Wojna światów” jest w ogóle pełnym katalogiem Spielbergowskich prywatnych fobii rozsianych po wszystkich jego filmach – począwszy od lęku przed wodą, przez klaustrofobię, poczucie alienacji, rodzinną traumę, po drobiazg, jakim jest dźwięk powodowany przez gałęzie drzewa uderzające nocą o okna domu. Mały Steven bał się ich panicznie. Może to właśnie dzięki własnym lękom Spielberg potrafi teraz budować tak wiarygodny klimat strachu, gęstniejący gwałtownie, gdy źródło lęku jest nieznane? Najmniej grozy budzą tu bowiem sami najeźdźcy z kosmosu, a zwłaszcza ich wojenne machiny do złudzenia przypominające gigantyczne grille na trzech nóżkach. Najbardziej niepokojący i zaskakujący wydał mi się za to brutalny wręcz realizm „Wojny światów” potęgowany przez świetne, paradokumentalne niemal zdjęcia Janusza Kamińskiego. W tym filmie nie ma złudzeń co do ludzkiej solidarności ani wiary w moc amerykańskiej potęgi. Jest destrukcja, chaos i zwierzęca wola przetrwania. Nasz bohater w czasie ucieczki przed kosmitami przechodzi oczywiście pozytywną przemianę, nie mamy jednak wątpliwości, że ludzie już zawsze będą patrzeć w niebo z obawą.
I tu właśnie ujawnia się prawdziwe mistrzostwo Stevena Spielberga w łączeniu rozrywki z przesłaniem, a „Wojna światów”, która przyjemność oglądania splata z niepokojem o współczesny świat, jest tego najlepszym przykładem. Sentymentalne (aż po kicz) kino rodzinne, klasyczne kino drogi, genialnie utrzymywane napięcie i fajerwerki efektów specjalnych zmiksowane zostały z aluzjami do 11 września i wojny w Iraku. Przecież obcy z kosmosu w takim samym stopniu mogą uosabiać terrorystów uderzających w Amerykę i Amerykanów niszczących Irak. I w jednym, i w drugim przypadku chodzi o to samo: kontakt z inną cywilizacją, nierozumianą obcą kulturą i o utratę poczucia bezpieczeństwa, której wszyscy dziś doświadczamy.
Czy ów pesymizm Spielberga jest szczery, czy wyłącznie koniunkturalny – trudno powiedzieć. Na pewno jednak doskonale trafia w nastroje społeczne, a co za tym idzie, na pewno doskonale sprzeda się w dobie zbiorowego urazu. We mnie zaś na długo pozostawi uraz do grillowania.

Małgorzata Sadowska/ Przekrój

„Wojna światów”, reż. Steven Spielberg, USA 2005, UIP