„Zwariowałam” – stwierdza w tytule autorka. No właśnie. Bo jeśli rzeczywiście jedna z najbardziej utytułowanych dziennikarek III Rzeczypospolitej dostała się w szpony szaleństwa, to jej książkę, owoc kilkuletniego luźnego śledztwa, można położyć na półce obok książek o masonach, Marsjanach i cyklistach. Jeśli jednak nie, to mamy problem. Wiernikowska sugeruje bowiem (cały czas z czapką błazna na głowie), że czerwona ośmiornica oplotła nasz kraj pajęczyną układów i powiązań towarzysko-biznesowo-sentymentalnych. Na tyle skutecznie, że rozsupłać to będzie można tylko metodą Aleksandra Macedońskiego. Ten, jak wiadomo, stojąc przed węzłem gordyjskim, dobył miecza i po prostu ciachnął. Wiernikowska jawi się tu jako nowa Krystyna Janda z „Człowieka z marmuru”. Typ uparty, natręt ogarnięty pasją. Zabrali jej kamerę, to zrobi program na slajdach. Zabrali aparat fotograficzny, to napisze dziennik. I jest to praca fascynująca. Oczywiście nie mieści się w żadnych dziennikarskich standardach. Albo inaczej: w żadnych, które obowiązują od 15 lat. Pytanie tylko, czy takie standardy nie powinny zacząć wreszcie obowiązywać. Nie ją. Prokuratorów, prawników, sędziów, polityków. Wszystkich, których psim obowiązkiem jest dociekać prawdy. Wiernikowska – na absolutnie wariackich papierach – przynajmniej spróbowała.
Michał Wójcik/ Przekrój
Maria Wiernikowska „Zwariowałam”, Rosner i Wspólnicy, Warszawa 2005