Powieść zaczyna się w chwili, kiedy dopiero co poślubiona sobie dwójka młodych – Agnieszka i Robert – przyjeżdżają do Warszawy z dalekiej północy, aby odnaleźć w stolicy nowy, wspaniały świat. Początek ten jest jednak średnio udany — na klatce bloku, gdzie wynajmują swoją klitkę, leży nieboszczyk, któremu w wyniku nieszczęśliwego wypadku (czy aby na pewno wypadku?) winda ucięła głowę. Okazuje się, że to nie pierwsze i nie ostatnie dziwne zdarzenie w tym miejscu. W miarę rozwoju akcji rzeczy niepokojących i zastanawiających jest coraz więcej, aż w końcu pewnego listopadowego dnia blok zamyka swoich mieszkańców. Żaden z nich nie może się wydostać, a nikt z zewnątrz nie czuje potrzeby, aby wejść do środka. Na dodatek okazuje się, że nie wszyscy zwyczajni mieszkańcy są tacy do końca zwyczajni. Więcej nie zdradzę, bo fabuła kilkakrotnie zaskakuje czytelnika i każde jej dokładniejsze streszczenie zepsułoby radość czytania.
Autor twierdził w wywiadach, że chciał napisać książkę, która od początku do końca będzie trzymała w napięciu, która sprawi, że czytelnik będzie się po lekturze bał zgasić światło, nie mówiąc już o zejściu do piwnicy po słoik z przetworami. Z przyjemnością stwierdzam, że Miłoszewski swój cel osiągnął – od dwóch tygodni wbiegam na swoje czwarte piętro po schodach, bo boję się wejść do windy. Piszę „z przyjemnością”, dlatego że to na pewno odbije się pozytywnie na mojej figurze.
Monika Kwiatkowska
Zygmunt Miłoszewski, „Domofon”, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2005