Generalnie jednak animacja Wedge’a i Saldanhy adresowana jest do niewinnych dzieci, toteż przeważa w niej humor prosty. I niezbyt wystrzałowy mimo kilku żarcików o pierdzeniu. Film szybko staje się biegunką grepsów i mknącej w popłochu akcji, od której rozkojarzone potomstwo rozkojarzy się jeszcze bardziej. Technicznie prezentuje się to wszystko bez zarzutu, a i plastycznie figury robotów cieszą swą różnorodnością.
Niestety, cały ten hipernowoczesny cyfrowy cyrk został nafaszerowany konserwatywnym, banalnym przekazem. Bez trudu odnajdziemy w „Robotach” podstawowe składniki amerykańskiej mitologii. Główny bohater, młody wynalazca Radek, przechodzi drogę od zera do bohatera (a może od złomu do Białego Domu?). Największą wartością w jego życiu jest rodzina (z niepracującą mamusią u boku dzielnego męża, który zmywa naczynia, ale tylko w pracy). Zły technokrata próbujący modernizować społeczeństwo musi ustąpić pod naporem słusznej większości, która wcale modernizować się nie chce, jeno domaga się ciągłej dostawy części zamiennych do swych zdezelowanych mechanizmów. W finale zaś oglądamy wiec patriotyczny, podczas którego masa robotów afirmuje ojczyznę i siebie w imię szlachetnego skądinąd hasła, że „możesz się błyszczeć, niezależnie od tego, z czego jesteś zrobiony”. Oprawę muzyczną dzieła stanowi banalna do patosu muzyka Johna Powella, a jedynym śladem awangardy jest piosenka Toma Waitsa rozbrzmiewająca w piekle zakładów przetwórstwa złomu.
Czyli niby błahy film dla dzieci, a jednak wzdęte amerykańskie widowisko. W tym kontekście dowcipasy gastryczne są tu nader uzasadnione. Oby wyszły Hollywood na zdrowie!
Bartosz Żurawiecki/ Przekrój
„Roboty”, reż. Chris Wedge i Carlos Saldanha, USA 2005, CinePix