Miles Davis - Miles na nowo

Fani już zaciągają kredyty: przez cały rok będą wychodzić nowe wydania płyt Milesa Davisa.
/ 07.03.2018 15:43


„A Tribute To Jack Johnson” to rzeczywiście (poza „Kind Of Blue”, które figuruje na szczycie większości poważnych zestawień jazzowych płyt wszech czasów) płyta świetna na pierwszy kontakt z mistrzem. O jej sile przypominam teraz, bo otwiera nowy cykl reedycji dorobku Davisa w barwach wytwórni Columbia, na nowo przygotowanych na bazie oryginalnych taśm. Serii wydawanej z okazji 50. rocznicy... podpisania przez Davisa kontraktu z Columbią. Pretekst wydaje się piekielnie głupi, ale to pozór. Bo jeśli ten kontrakt obowiązywał przez okrągłe 30 lat i zaowocował kilkudziesięcioma tytułami, to nie był to zwyczajny związek artysty z wytwórnią. To po pierwsze. Po drugie, przypomina się właśnie „Jack Johnson”, album nagrany jako ilustracja do filmu o tytułowym czarnoskórym bokserze, czempionie wagi ciężkiej z 1908 roku. Czarnym człowieku sukcesu, który jeździł drogimi samochodami i podrywał białe dziewczyny, otoczony zazdrością białych. W podobnie pionierskiej sytuacji – docenionego prestiżowo i finansowo czarnego artysty – znalazł się Davis w roku 1955. Przyszła do niego wielka wytwórnia, dała wolność twórczą i jeszcze zaproponowała, że będzie mu płacić pensję – niezależnie od liczby wydawanych nagrań.
Pozostałe z wydanych w tym tygodniu pierwszych ośmiu reedycji to nagrania z połowy lat 60., głównie koncertowe, spośród których w pierwszej kolejności warto zainteresować się kapitalnie zagranym koncertem „Miles In Berlin” oraz dwiema płytami z jednego występu z 1964 roku: „My Funny Valentine” (leniwe standardy i ballady) oraz „Four & More” (przeciwieństwo – tu znane z jego repertuaru nagrania Davis zagrał w szaleńczym tempie). Ale sposób opracowania wszystkich sprawia, że nawet pozornie niepotrzebna kompilacja „The Best Of Seven Steps” jest warta zauważenia – choćby ze względu na tekst Boba Blumenthala, który tłumaczy drogę do drugiego wielkiego kwintetu Davisa, w składzie z Ronem Carterem (kontrabas), Tonym Williamsem (perkusja), Wayne’em Shorterem (saksofon) i Herbiem Hancockiem (fortepian).
Określenie, że muzyka nieżyjącego od 14 lat Milesa Davisa jest wciąż żywa, ma nie tylko znaczenie przenośne. Ciągle pracuje nad nią sztab ludzi. W ostatnich latach strategia Columbii polegała na publikowaniu monstrualnych, wielopłytowych zestawów zawierających pełne sesje nagraniowe jego największych płyt. Macero kilkakrotnie interweniował. – Dlaczego wypuszczacie to gówno? – żalił się. I choć z jednej strony trudno go zrozumieć (wszak i kaszlnięcie Davisa to dobro kultury światowej), to jeśli popatrzeć z drugiej – sam Davis na pewno by się nie zgodził na taki proceder. Ucieszyłby się teraz, gdy firma wraca do odtwarzania – po bożemu – oryginalnych albumów.
Tym razem wspomniany sztab zastosował w procesie masteringu technologię DSD (Direct Stream Digital). Czym to skutkuje w praktyce? Płyty brzmią cieplej, a zarazem bardziej dynamicznie. Ale ostrzegam audiofilów: z pewnością komplet nagrań Davisa wyjdzie w końcu w formacie Super Audio CD, a dopiero ten wykorzystuje w pełni możliwości DSD. Więc nie po raz ostatni wydają na Davisa pieniądze.

Bartek Chaciński/ Przekrój

Miles Davis: „A Tribute To Jack Johnson”, „My Funny Valentine”, „Four & More”, „Miles In Berlin”, „Miles In Europe”, „Miles In Tokyo”, „Seven Steps To Heaven”, „The Best Of Seven Steps 1963–1964”, Columbia

Tagi: muzyka