Kamienie się nie staczają

5 września fani The Rolling Stones zostali uszczęśliwieni: nowa płyta to mniej hitów, ale więcej muzyki.
/ 16.03.2006 16:57
Co prawda były już dwa triumfalne „powroty” The Rolling Stones – „Steel Wheels” (1989) i „Voodoo Lounge” (1994), jednak tak długiego okresu bez nowych nagrań jak teraz jeszcze nie było – osiem lat. A przecież tym razem nikt nie wspomina o powrocie!
Dlaczego? Istnienie tej grupy jest już tak pewne jak siła brytyjskiego funta. Gdyby Mick Jagger i Keith Richards się rozeszli, byłoby to jak zrzeczenie się korony przez brytyjską królową – gazety ogłosiłyby śmierć imperium rock and rolla. Ta para współpracowników to gwarancja, że mamy jeszcze jakiś kontakt z historią gatunku.
Ale do rzeczy – jaka jest ta tajemnicza płyta Stonesów, której promocyjny egzemplarz zamaskowany został przez wydawców pod nazwą The Little Wonders, by nie padł łupem piratów? Pierwsze wrażenie może być mylące. Promujący tę płytę „Streets Of Love” to najgorszy singiel RS od lat (bez porównania z „Anybody Seen My Baby” czy nawet z „Love Is Strong”). Głupi wybór, tym bardziej że jest tu parę piosenek przebojowych: „Let Me Down Slow”, „She Saw Me Coming”, kapitalny „Biggest Mistake”. Poza tym płyta niesie to samo przekleństwo nadmiaru co ostatnie „Bridges To Babylon” i „Voodoo Lounge”. Podobnie jak tam z powodzeniem można by wyjąć parę średniaków, by stworzyć doskonały album.
Wątpliwości znikną jednak po wysłuchaniu całości. Wiem, że to może zostać uznane za pochopne stwierdzenie i że fani zespołu nie za takie rzeczy skłonni byliby wieszać krytyków na latarniach, ale jest to najbardziej korzennie brzmiąca, najbardziej bluesowa płyta The Rolling Stones (co nie musi znaczyć najlepsza) od czasów „Exile On Main Street”. Czyli od roku... 1972.
Od otwierającego album „Rough Justice”, przez „Back Of My Hand”, aż po „This Place Is Empty” i kończące ją „Infamy” (obie śpiewane przez Keitha Richardsa) słychać bluesowe ornamenty gitarowe, dynamiczne wejścia harmonijki ustnej i brzmienie jak sprzed 30 lat. Słowem, więcej grania, za którym tęsknili fani. Wnioski? Rolling Stonesi mogli schlebiać trendom w latach 70., mogli naśladować innych w latach 80., kurczowo trzymać się list przebojów w latach 90., komponując kolejne hity. Ale teraz? Ich wyższość jako 60-latków tworzących muzykę rockową polega na tym, że nie muszą już z nikim ani z niczym się ścigać. I korzystają z tej wiekowej przewagi. Inaczej, poważniej brzmi 63-latek – a tyle lat ma Jagger – wymyślający od hipokrytów doradcom Busha niż naturalnie buntujący się 20-latek. Mocniej też wypada ekipa 60-latków, gdy na swoją trasę koncertową do roli „rozgrzewaczy” zaprasza zespół... Metallica. Jagger i Richards przestali udowadniać, że się nie starzeją – teraz pokazują, jak się starzeć z godnością, i każdą płytę nagrywają, jak gdyby miała być tą ostatnią.

Bartek Chaciński/ Przekrój


The Rolling Stones „A Bigger Bang”, Virgin