Już pierwsze zdania książki – o pogrzebie matki – wprowadzają nas w grząską rodzinną potworność przypominającą „Kadysz” Henryka Grynberga. Matka to stara aktorka Rebeka Weer, dawna Kleopatra ze śladami wielkiej urody. Jej piersi opięte czarnym kostiumem doprowadzały niegdyś mężczyzn do szaleństwa. Przez ostatnie 15 lat nie wychodziła z domu. Zamknięta nienawidziła świata i swoich dzieci – córkę, skrzypaczkę, która uciekła na Zachód, pogrzebała za życia. Syn, przywiązany do niej kazirodczą więzią, tkwił z nią w domowej krypcie. „Gdzie byłeś, synu?” – pyta go co dzień. Prowadzą ze sobą nieustanną grę kłamstw. On pisze listy od córki, ona udaje, że jej odpowiada. Syn, Andor Weer, jest pisarzem, matka mówi o jego opowiadaniach „śmieci”, ale ukradkiem je czyta. Dużo w nich potworności, choćby ksiądz, który zatrutą hostią morduje parafian. To Andor opowiada historie rodzinne. Mają czasem różne zakończenia, bo dopiero powstają. Ale jego pisanie nie jest autoterapią ani spowiedzią. Nie daje wyzwolenia, nie pozwala zapomnieć o winie. „Sam muszę sobie poradzić” – odpowiada księdzu i lekarzowi. Obok jest jeszcze Eszter, jedyna kobieta, do której nie czuje wstrętu. Eszter przepisuje jego książkę. On zaś ją rani, bo jego dziedzictwo to upokarzanie i przemoc. „Jak żyliście?” – pyta psychiatra. „Jak zwierzęta (…). Wychował się pan w zbyt dobrej rodzinie, żeby o tym słuchać” – odpowiada Andor.
To powieść mozaika (także stylów świetnie oddanych przez Annę Górecką). Mozaika ułomków z przeszłości. Oboje z Eszter krążą wokół niej. Przeszłość to ojciec ubek, szantaż rodziny po wyjeździe siostry, uwiązanie zamiast miłości. Masz „glut zamiast serca” – mówi matce, on również jest nim zarażony. I nie on jeden. Bartis pokazuje ludzi okaleczonych. Wszyscy dźwigają brzemię z przeszłości: stara prostytutka, ksiądz usunięty na prowincję, aktor szykanowany za homoseksualizm. Jednocześnie widzimy ich kraj w momencie zmian. Wojska radzieckie wycofują się, a gimnazjalistki sprzedają „ostatni oddech komunizmu” w puszkach. U Bartisa nie ma żadnej martyrologii, bo też przeszłość – jak ta na uśmiechniętym zdjęciu matki, ojca i kochanki – jest niedostępna i niepojęta. Bartis jak najlepszy powieściopisarz z dystansem rejestruje kłębek urazów i kłamstw, przemilczeń i złudzeń, który może być doświadczeniem każdego. „Jesteście chorzy!” – krzyczy Eszter do matki i syna. Tak, nie jesteśmy zdrowi – dopowie sobie czytelnik.
Bartisa porównywano do Houellebecqa i rzeczywiście jego bohaterowie są podobnie wydrążeni i okaleczeni przez przeszłość. Niezdolni do miłości. Ale bohaterom ciąży nie zachodni liberalizm, lecz 40 powojennych lat. Bartis w wiwisekcji bohatera idzie nawet dalej niż Houellebecq, nie buduje bowiem utopii miłości, pokazuje, że po usunięciu bolesnego węzła matki pozostaje pustka, spokój, czyli stan nieludzki. – Pisanie jest jak patrzenie przez szybę na siebie samego – mówi bohater. Widzi własną nędzę i kłamstwo. To spojrzenie na siebie, niesłychany gest, w którym uczestniczy czytelnik, jest jedynym wyzwoleniem dostępnym w powieści. Ale właśnie w taki sposób literatura przemienia życie.
Justyna Sobolewska/ Przekrój
Attila Bartis „Spokój”, przeł. Anna Górecka, W.A.B., Warszawa 2005