Po drugie, jak na dzisiejsze standardy historia sieroty tułającego się po londyńskich przedmieściach jest mało porywająca i nie ma w niej „współczesnego haczyka”, na który można byłoby złapać widzów wychowanych na Disneyu i Pixarze, oczekujących w kinie przede wszystkim fajerwerków i efektów specjalnych. Cóż, Dickens chyba nie przypadkiem odszedł w zapomnienie: ostatnia ekranizacja „Olivera Twista” powstała niemal 40 lat temu, a w Polsce po raz ostatni książka ukazała się dobrych lat temu 20...
A jednak z konfrontacji z zakurzoną powieścią Charlesa Dickensa Roman Polański wyszedł zwycięsko, tworząc piękny film przemawiający i do oczu, i do serca. Jak mu się to udało?
Realizując „Olivera Twista”, Polański przekonywał, że „winien jest go swoim dzieciom”, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że poprzez XIX-wieczną prozę wyruszył na spotkanie z własnym dzieciństwem, przypadającym na lata wojny. I że „Oliver Twist” okazał się narzędziem powrotu do emocji towarzyszących mu wówczas, bez sięgania po własne dramatyczne przeżycia: utratę rodziców wywiezionych przez Niemców z krakowskiego getta, tułaczkę po obcych ludziach, Wilkach, Putkach, Buchałach, z których wielu zgodziło się przechować żydowskie dziecko głównie dla zysku.
Całkowita zależność od innych, poczucie najgłębszego osamotnienia i bezradności oraz niepewności losu – wszystko to, co opisał sam Polański w autobiografii „Roman”, znajdziemy też w powieści Dickensa, której mały bohater Oliver (rewelacyjny w tej roli jasnowłosy Barney Clark) po śmierci matki trafia do przytułku, a stamtąd do pracy u robiącego trumny pana Sowerberry’ego. Źle traktowany przez domowników ucieka do Londynu i wpada w łapy złodziejskiej szajki. Fagin (konia z rzędem temu, kto rozpozna w nim Bena Kingsleya!) i jego chłopcy chcą go nauczyć obrabiać kieszenie zamożnych londyńczyków, by w ten sposób zarabiał na swoje utrzymanie.
Do ostatniego guzika
Co ciekawe, do klasycznej powieści Polański podszedł równie klasycznie, nie uwspółcześniając na siłę Dickensowskiej historii. To kawał porządnego, tradycyjnie opowiedzianego, dopracowanego do najmniejszych szczegółów filmu przygodowego, jakiego dawno już nie było w dziecięcym kinie. Nie ma tu również modnego dziś puszczania oka do dorosłych – „Oliver Twist” jest od początku do końca filmem dla dzieci, posługującym się prostym – ale nie prostackim! – językiem. Do dziecięcej wyobraźni może na pewno przemówić sposób, w jaki Polański stworzył filmowy świat: ciemne, błotniste, ponure zaułki biednej londyńskiej Wyspy Świętego Jakuba kontrastują z pogodną, jasną zamożną dzielnicą Pentonville, do której trafia biedny Oliver.
Zachwycają zdjęcia Pawła Edelmana i scenografia Allana Starskiego (to największa z dekoracji, jakie do tej pory budował). Fantastyczne są kostiumy Anny Sheppard, dopracowane do ostatniego guzika. Wiele z nich pochodzi z epoki. Na pozór to detale, ale w takim filmie to one tworzą prawdę ekranowego świata.
Jak u braci Grimm
Dzieci nie zawiodą też wyraziści, soczyści, charakterystyczni bohaterowie, z których niemal każdy ma niesamowitą, przykuwającą uwagę twarz; począwszy od delikatnego, jasnowłosego Olivera o ogromnych, melancholijnych oczach, przez groteskowych urzędników z wielkimi bokobrodami, młodą prostytutkę Nancy z zadartym noskiem, po zgarbionego, szczerbatego Fagina, świetnie zagranego przez Bena Kingsleya i doskonale zdubbingowanego przez Wojciecha Pszoniaka. To, czego dokonał aktor, wykracza daleko poza powszechnie znienawidzony dubbing polegający na sztucznym dukaniu dialogów – Pszoniak po prostu od nowa stworzył postać, zagrał rolę, i to wyjątkowo skomplikowaną, bo Fagin to niejednoznaczna, smutna postać: zmusza dzieci do kradzieży i prostytucji, a jednocześnie daje im opiekę, a nawet odrobinę czułości.
Cały „Oliver Twist” wydał mi się filmem delikatnie przesyconym smutkiem – nawet wówczas, gdy zmierza do finału. I to kolejna zaleta opowieści Polańskiego: nie serwuje łatwego happy endu. Pokazuje dzieciom świat złożony, a nie czarno-biały, i nie ucieka od pokazywania jego ciemnej, brzydkiej i brutalnej strony: biedy, niesprawiedliwości, a nawet śmierci. Miał rację Ben Kingsley, odtwórca roli Fagina, mówiąc, że pod tym względem „Oliverowi Twistowi” blisko do baśni braci Grimm. I choć mały Oliver znajduje wreszcie upragnione bezpieczeństwo i opiekę, i on, i my wiemy już, jak kruchą rzeczą jest owo szczęście i jak łatwo los może się odwrócić. I tu znów nie sposób zapomnieć o dziecięcych doświadczeniach Polańskiego. Nie wiem, czy zgodziłby się na czytanie „Olivera Twista” przez jego biografię, bez wątpienia jednak właśnie ten osobisty „filtr” czyni jego film – mimo historycznego kostiumu – tak niesamowicie wiarygodnym.
Małgorzata Sadowska/ Przekrój
„Oliver Twist”, reż. Roman Polański, Wielka Brytania/Czechy/Francja/WŁochy 2005, Monolith