Cykliczna godowa wędrówka cesarskich pingwinów szusujących pośród lodowo-śnieżnych fantasmagorii opowiadana jest – to żartobliwie, to z lekkim westchnieniem – z punktu widzenia jednego z nielotów (narratorem w polskiej wersji jest Marek Kondrat, w amerykańskiej był to Morgan Freeman), który tłumaczy nam, gdzie i po co idą pingwiny, jak łączą się w „zimowe małżeństwa”, jak w matczynych łonach „kiełkują zarodki życia”, jak cieszą się z wiosennego słońca i martwią o młode.
Nie jestem fanką antropomorfizacji, przypisywania zwierzętom ludzkich cech i emocji, całego tego oswajania świata natury przez uczłowieczanie (któremu bezskutecznie poddawali kiedyś małpiszona Tytusa Romek i A’Tomek). Jeśli jednak pokusić się o podążanie tropem twórców filmu i zobaczyć w pingwinie człowieka (i to konkretnego), byłby to zapewne Charlie Chaplin – poczciwa, łagodna niezdara w za dużym fraku, która próbuje przetrwać w zimnym, okrutnym świecie, co rusz wywijając na lodzie fikołka. I właśnie tym podobieństwem budzącym i śmiech, i wzruszenie (i oczywiście z automatu ściskającym za wrażliwe serca) tłumaczę sobie zadziwiający sukces tego sympatycznego, lecz w gruncie rzeczy przeciętnego filmu.
Tymczasem wobec sentymentalnej, „ludzkiej” wersji pingwiniego losu ja sama pozostaję jak lodowa góra – zimna i obojętna.
Małgorzata Sadowska
„Marsz pingwinów”, reż. Luc Jacquet, Francja 2005, Forum Film